To był przedziwny bokserski pojedynek, o którym do dzisiaj głośno się mówi. Nie był tak napompowany, bo to coś z kategorii… freak fightów. Tyron Fury wygrał niejednogłośnie na punkty z Francisem Ngannou, który… debiutował w boksie.
Należy zacząć od podstawowej kwestii. Francis Ngannou, czyli przeciwnik Fury’ego, to nie żaden bokser, tylko zawodnik mieszanych sztuk walki. Przez dwa lata stoczył kilkanaście pojedynków w UFC. Bójka z “Gypsy Kingiem” na ringu bokserskim była więc czymś podobnym do freak fightów. Przedziwna to sprawa, że wciąż czynnie uprawiająca ten sport legenda boksu, na której walkę z Usykiem wszyscy czekają, nagle… podejmuje absolutnego debiutanta z MMA w skoku czysto na kasę w Rijadzie. Ten pojedynek nie był tak pompowany, bo wszyscy oczekiwali zdecydowanej przewagi Anglika. Można było przeoczyć, że w ogóle się bił, gdyby nie jeden istotny fakt. Otóż Fury… prawie przegrał, a zdaniem niektórych ekspertów doszło do “wałku”. Zlekceważył przeciwnika?
Tyson Fury wylądował na deskach w trzeciej rundzie! Walkę wygrał niejednogłośnie na punkty. Niejednogłośnie! To znaczy, że jeden z arbitrów wskazał Ngannou jako zwycięzcę (95:94). To istna abstrakcja, że 37-latek, który stoczył w ogóle swoją pierwszą profesjonalną walkę w boksie, przygotowywał się przez kilka miesięcy i nagle był w stanie powalić na deski takiego mistrza. Co z tego, że Fury wygrał, skoro przez świat boksu został obśmiany? Wziął tę przedziwną walkę i stracił w pewnym sensie status legendy, ośmieszył się. Nie da się tego racjonalnie wytłumaczyć, że niepokonany w 35 pojedynkach “Gypsy King” był naprawdę blisko pierwszej porażki nie z Kliczką, Wilderem czy innym Chisorą, a z zawodnikiem MMA. I to w czymś, co bardziej przypominało freak fight niż normalną walkę bokserską.
Wyśmiewanie formy Fury’ego to jedno, ale docenienie pracy, którą włożył w to wszystko Kameruńczyk, to zupełnie inna kwestia. On naprawdę konkretnie walczył. Według statystyków, w ciągu dziesięciu rund, wyprowadził nawet więcej ciosów (231:223), ale za to o 11 mniej celnych. I może te celne ciosy uratowały Fury’ego w minimalnym zwycięstwie. Dwóch arbitrów wskazało na niego. Ngannou nie burzył się i jakby czuł, że był tego wieczoru trochę gorszy. Burzył się za to Mike Tyson, który pomagał Kameruńczykowi w przygotowaniach. LeBron James także był zażenowany i stwierdził, że właśnie dlatego nie ogląda boksu. Naprawdę wielu ekspertów czy byłych bokserów wypowiadało się negatywnie o werdykcie, wskazując raczej na bardziej dominującego debiutanta. Trzeba podkreślić, że Fury żadnej wielkiej krzywdy rywalowi nie zrobił, a sam wylądował na deskach po lewym sierpowym od Ngannou. I wyglądał po walce dużo, dużo gorzej od Kameruńczyka.
Zabawnie wypowiedział się menedżer Anthony’ego Joshuy, który uznał, że po jednej stronie ringu był zawodnik, który nigdy nie boksował, a po drugiej zawodnik, który wyglądał jakby nigdy nie boksował. Ngannou może i minimalnie przegrał, bo nie jest to werdykt kontrowersyjny. Jest zastanawiający. Anglik trafiał celniej, ale nie soczyściej. Nie miał momentów, żeby totalnie zdominować kameruńsko-francuskiego zawodnika. I to właśnie Ngannou tą walką zyskał o wiele większy respekt niż Fury. Przestraszony trochę “Król Cyganów” częściej szukał klinczu. Ngannou nie odstawał. Stoczył 10 wyrównanych rund. Może nie dopisze sobie wygranej do statystyk, ale tę moralną na pewno może odhaczyć. Pewnie dostanie kolejne szanse. Gdyby Ngannou został zwycięzcą, to Fury nie mógłby mieć pretensji, bo boksował beznadziejnie. Fury niestety ośmieszył dyscyplinę boksu.