Skip to main content

Oddaję w Twe dłonie pierwszy z trzech tekstów, w których poruszam trzy różne tematy, które ostatnio chodziły mi po głowie. Tematy, które w swoim czasie były dość szeroko omawiane przez znawców NBA i płomiennie komentowane w internecie przez fanów. Steph Curry – fenomen gracza, optyka postrzegania go teraz i w kontekście historii. Kyrie Irving – filozof, który oderwał się od ziemi? Jerami Grant i jego nowy rozdział w Detroit. Oto mój punkty widzenia na te zagadnienia.

Steph Curry

Wokół postaci Stepha dzieje się bardzo ciekawe zjawisko od, powiedziałbym, jakichś pięciu-sześciu lat. Choć w sumie, to zalążki "tego czegoś" datowałbym na 27 lutego 2013 roku i jego coming-out party mecz w Madison Square Garden. Steph zaaplikował, całkiem niezłym wówczas Knicks, 54 punkty, w tym aż 11 trójek.

O fenomenie Stepha Curry'ego zwykło się dyskutować w bardzo skrajny sposób. Szczególnie w pierwszych latach istnienia tego zjawiska. W oczach jednych, w czasach gdy rok po roku (2015-16) zostawał MVP sezonu, wszedł wtedy na poziom ocierający się o poziom samego Michaela Jordana oraz otworzył dyskusje co do jego (wysokiego) miejsca wśród najlepszych koszykarzy w historii NBA. Dla innych nadal był jedynie jakąś tam wersją Mahmouda Abdul-Raufa. Skąd aż tak skrajne opinie, z czego to wynika?

Po pierwsze, weszliśmy w ostatnich latach w erę dyskutowania o koszykówce w oparciu o liczby, mniej lub bardziej zaawansowane statystyki. Formułuje się na ich podstawie tezy i opinie, z którymi pozwala się dyskutować tylko wtedy, gdy istnieją inne liczby, choćby w jakimś stopniu wspierające ewentualne kontrtezy. Pamiętam, jak parę lat temu, gdy Kawhi Leonard grał jeszcze w San Antonio, po dosłownie kilku meczach młodego sezonu, Spurs, według pewnych statystyk, byli lepsi w obronie, kiedy Leonard siedział na ławce. Zamiast wrzucić naciąganą, sporządzoną na bardzo małej próbce, statystykę do kosza, a wraz z nią niepotrzebną debatę, eksperci postanowili stanąć na głowach, żeby wyciągnąć z tego jakąś prawidłowość. A takich przykładów jest pełno. Ten gracz, na 100 posiadań jest taki w obronie czy ataku, tamten gracz per 36 minut robi to i to. Jeśli masz jakąś statystykę, to znaczy, że masz mocny argument w jakiejś dyskusji. I bynajmniej nie jestem przeciwnikiem zaawansowanych czy jakichkolwiek innych statystyk. Dlaczego miałbym być? Zwracam jedynie uwagę na pewien trend.
W odniesieniu do Stepha Curry'ego wszelkie metryki wskazywały, że gra historycznie wybitną koszykówkę, że to, co robi, nie ma absolutnie żadnego precedensu w długiej historii NBA. Co zresztą było prawdą. Siłą rzeczy zaczął być więc zestawiany z najlepszymi w dziejach ligi. W pośpiechu zaczęto szukać mu więc miejsca w rankingach topowych legend ligi.

Po drugie, obudzili się fani broniący starych dobrych czasów, dla których wszystko, co najlepsze w NBA, miało miejsce w latach 90' tamtego wieku. Głos zabrali także sami zawodnicy sprzed lat. W sezonach 2014-15 oraz 2015-16, Warriors wygrywali 67 i rekordowe 73 mecze w rundzie zasadniczej. Koszykarski świat nie umiał poradzić sobie z faktem, że nagle rzucająca z wyskoku drużyna zdominowała ligę, a zrobiła to wbrew wszelkim dotąd znanym prawidłom odnośnie struktury istnienia i działania mistrzowskich ekip. Byłe gwiazdy NBA zaczęły więc gremialnie oddawać kał na tamtych Warriors. Do krytykowania, umniejszania wartości koszykówki granej przez Stepha i kolegów, zaczęli włączać się kolejni, więksi lub mniejsi byli zawodnicy NBA. Od Cedrica Ceballosa, który stwierdził, że jego Suns z 1993-94 roku pokonaliby tamtych Warriors. Przez Stephena Jacksona przyrównującego jego Warriors (2007) do tych Stepha. Kończąc na takiej legendzie, jak Oscar Robertson, którego zdaniem w jego czasach Steph tak by sobie nie pograł, bo w jego czasach broniło się dużo lepiej. Nawet Mark Jackson, były trener Stepha i Warriors, pokusił się o tezę, że Steph… uwaga… "krzywdzi koszykówkę." Byli ligowcy nie potrafili umiejscowić gry Curry'ego w historii koszykówki, a negacja stała się ich dość naturalnym mechanizmem w zaistniałej sytuacji. Gdzieś, podświadomie poczuli się zagrożeni ze swoimi rekordami i osiągnięciami.

Po trzecie, porównania Curry'ego do Jordana oraz usilne szukanie mu miejsca wśród najlepszych graczy all-time rozzłościło i podzieliło fanów. Problem tkwił w tym, że Steph grał dopiero swój siódmy sezon w NBA. Czwarty dobry, drugi bardzo dobry, pierwszy wybitny. Między tym, co płynęło do kibiców od dziennikarzy ESPN, NBA TV i innych wielkich graczy na rynku mediów, a spokojnym, chłodnym spojrzeniem na fakty, realia i całą sytuację, pojawił się ogromny zgrzyt. Cała ta narracja, mimo że niecelowo, odbywała się trochę bez szacunku dla wszystkich tych wielkich graczy, którzy w lidze spędzili po 15-20 lat. Nagle pojawił się chłopak, któremu "na już, na wczoraj" szuka się miejsca w historii, choć ten był może nawet jeszcze nie w połowie swojej kariery. Oburzenie fanów nie przelało się jednak na dziennikarzy i ekspertów formułujących swoje tezy, ale w większości na Bogu ducha winnego Stepha.
"Dajmy mu zagrać jeszcze kilka takich wybitnych kampanii, dajmy mu zdobyć jeszcze jakieś tytuły oraz indywidualne wyróżnienia, a potem dopiero zastanówmy się jakie da mu to miejsce w historii tej ligi" – pisałem w trakcie rozgrywek 2015-16.
Za sezon 2015-16 średnie Stepha sięgnęły 30.1 punktu, 5.4 zbiórki, 6.7 asysty oraz 2.1 przechwytu. Trafiał 50.4% swoich rzutów z gry, 45.4% zza łuku oraz 90.8% z linii rzutów wolnych. Łącznie w tamtym sezonie trafił aż 402 razy za trzy punkty. Te liczby robią jeszcze większe wrażenie, gdy przypomni się fakt, że coach Kerr w bardzo wielu meczach nie potrzebował grać swoją gwiazdą w czwartych kwartach. Curry spędzał na parkiecie tylko po 34.2 minuty na mecz (25 zawodników grało w tamtym sezonie więcej). Warriors miażdżyli rywali i zazwyczaj ostatnie kwarty meczów grali rezerwami. Wygrali rekordowe 73 mecze. Utarło się wtedy powiedzenie, że Steph gra na kodach, bo jego koszykówka wyglądała często jak ta z komputerowej gry. W lidze siłaczy i wielkoludów, zwykły śmiertelnik robił, co chciał. Robił to na luzie, często też trochę arogancko, z taaakim zapasem. Po raz pierwszy w historii NBA, MVP sezonu regularnego został wybrany jednogłośnie. Debaty na temat jego miejsca w historii oraz porównania do Michaela Jordana i jego najlepszych sezonów, porównania do innych wielkich graczy zaczęły atakować nas ze wszystkich stron. Pewnie, że nie ma niczego złego w porównywaniu najlepszych graczy różnych okresów w NBA, szczególnie jeśli mówimy o zdobywcach nagród MVP. Rzecz w tym, że Steph był czymś tak innym, czymś, co pojawiło się na koszykarskim horyzoncie tak szybko, tak niespodziewanie, że świat nie potrafił odpowiednio na niego zareagować.
Przystępując do
obecnego sezonu amerykańskie media, forsowały narracje, że Steph musi zagrać sezon na poziomie MVP rozgrywek, a gdzieś tam w perspektywie, zgarnąć też MVP Finałów, żeby ugruntować swoją pozycję all-time. Teraz, bez Klay'a Thompsona musi pokazać, że jest w stanie poprowadzić sam drużynę do play-offów. On musi to, on musi tamto. Znów zaczęto szukać, a wręcz żądać od niego dowodów na potwierdzenie sztucznie stworzonych wcześniej tez, które powstały jako reakcja na coś nowego, coś czego nie potrafiło się zdefiniować, ale robiło się to na potrzeby chwili. To zabiera tyle radości z czystego oglądania gry Stepha. Zamiast cieszyć się jego wyjątkowością, ludzie krytykują za to kim nie jest, za to, że nie jest w stanie wejść w buty graczy, w które sami krytykujący go wpychają. Nie jest Jordanem, nie jest LeBronem, to wiemy, ale przecież on sam nigdy nikomu nie obiecywał, że spróbuje być którymś z nich. Nie jest w stanie zdominować meczu, gdy nie idzie mu rzucanie. Nie jest w stanie dominować bez rzucania, tak jak kiedyś robił to Magic Johnson. Nie jest w stanie dostawać się na linię rzutów wolnych na zawołanie, gdy czuje, że rzut z gry mu nie siedzi. Ale co z tego? Tracą bardo dużo ci, którzy na jego grę i jego postać patrzą przez filtr legendarnych graczy przed nim, jego ewentualnego dziedzictwa, miejsca w historii oraz tego, co po sobie zostawi, gdy odejdzie z NBA.
Steph Curry jest tak trudny do zaszufladkowania, ponieważ nie mamy odniesienia w historii do tego, co robi na parkiecie. Przed Michaelem Jordanem był Julius Erving, po nim Kobe Bryant. Przed Chrisem Paulem byli John Stockton, Jason Kidd i inni. Kogoś takiego, jak Steph po prostu nie było wcześniej w koszykówce. I nie, nie był nim Mahmoud Abdul-Rauf. I nie, argument, że liga dziś jest słaba nie jest żadnym argumentem. Jest raczej żałosną próbą przypisywania okresowi swojego własnego dzieciństwa i młodości jakichś nadzwyczajnych cech.
Curry jest pierwszy (402), drugi (357), trzeci (324), czwarty (286) i piąty (272), jeśli chodzi o sezony z największą liczbą celnych trójek! Szósty na tej liście jest Ray Allen (269). Curry przez trzy sezony (2014-17) trafił więcej trójek (1012), niż Scottie Pippen, Joe Dumars, Tim Hardaway, Robeet Horry, Steve Kerr, Kenny Smith, Larry Bird przez… całe swoje kariery! Trzy sezony!
Steph Curry zmienił koszykówkę. Był pionierem pokolenia, które dopiero po latach zaczęło funkcjonować w zawodowej koszykówki, choć nadal Steph jest klasą samą w sobie. Jego Warriors, na fundamentach popovichowskiej filozofii, zbudowali coś zupełnie nowego. Curry swoją grą wyprzedził koszykówkę o przynajmniej jedno pokolenie. Ukierunkował ewolucję rozwoju tego sportu na tory, na które bez niego, koszykówka nigdy sama by nie weszła. I to jest droga, z której nie ma odwrotu. W dziejach NBA było wielu znakomitych zawodników, nawet z poziomu MVP, którzy po latach stali się ostatecznie tylko epizodami tej gry. Curry wyrył swoje nazwisko złotymi literami, nie tylko w historii NBA, ale ogólnie, w historii tej dyscypliny sportu.

Related Articles