Podczas niedawno zakończonych Mistrzostw Świata w koszykówce, na małą rozmowę udało mi się namówić Granta Hilla. Niegdyś wielką gwiazdę NBA, której rozwój i blask brutalnie zatrzymały kontuzje. 50-letni Hill pracuje obecnie jako dyrektor zarządzający kadrą narodową Stanów Zjednoczonych oraz komentuje mecze w stacji TNT.
* Jakie były największe wyzwania, którym musiałeś sprostać podczas kompletowania tego składu? Jak to wygląda od strony technicznej? Czy to Ty podejmujesz ostateczne decyzje, czy masz ludzi, którzy Ci doradzają? I jeśli możesz, bez wchodzenia w szczegóły i nazwiska, ilu zawodników odmówiło chęci gry?
Ostateczną decyzję podejmuję ja, ale oczywiście jestem w stałym kontakcie ze Steve’em Kerrem, sprawdzam jakich zawodników by chciał konkretnie i tak ogólnie, jeśli chodzi o filozofię gry. Koszykówka FIBA znacznie różni się od koszykówki NBA, więc szukamy typu graczy, którzy naszym zdaniem będą pasować do tego stylu. Potem idę przez listę zawodników, kontaktuję się z nimi i zaczyna się żmudny proces. Jest dużo rozmów z drużynami, agentami i samymi zawodnikami. Można by napisać książkę o całym tym procesie tworzenia składu, bo niektóre historie są naprawdę szalone. A jeśli chodzi o nieobecnych, o tych którzy odmówili, to nie chciałbym za bardzo zagłębiać się w to. Chcę natomiast powiedzieć, że bardzo odświeżające i przyjemne było to, że większość chłopaków z naszego obecnego składu, od razu powiedziała “tak” i była w pełni zaangażowana. A wśród tych, którzy mogli być, a ich nie ma – może ktoś miał kontuzję, ktoś chciał odpocząć od trudów sezonu w NBA, może zadecydowały inne czynniki. Może się mylę, ale moim zdaniem w Stanach Zjednoczonych panuje przekonanie, że dla nas, Amerykanów, najważniejszym turniejem międzynarodowym w koszykówce są Igrzyska Olimpijskie, a mistrzostwa świata nie są takie ważne. Przynajmniej taka jest percepcja patrzenia na to w mediach, wśród przeciętnych kibiców i samych graczy. Bo przecież, jeśli chodzi o piłkę nożną, to mistrzostwa świata są o wiele bardziej prestiżową imprezą, niż turniej olimpijski. A jeśli chodzi o proces rekrutowania i oceniania wartości graczy, to dzięki pracy w mediach, oglądam dużo koszykówki na żywo. To jest piękno pracy w TNT. Wszystkich kadrowiczów miałem okazję oglądać osobiście w hali, analizować ich grę. Na żywo widać dużo więcej, niż w telewizji. Patrzę jak poszczególni zawodnicy traktują swoich kolegów z drużyny, jak reagują, gdy zaczynają się problemy na boisku. Rozmawiam z trenerami, ludźmi, którzy pracują z nimi na co dzień. Chciałem do swoich obowiązków podejść z należytą dbałością o najdrobniejsze szczegóły. To, co mnie najbardziej cieszy i satysfakcjonuje w tym całym procesie, to możliwość doświadczania tego wszystkiego razem z naszymi młodymi zawodnikami. Możliwość obserwowania jak w krótkim czasie muszą stać się drużyną, jakim wyzwaniom muszą stawić czoła w związku z tym, że wiele rzeczy muszą robić w trybie przyspieszonym. A co najważniejsze, gdy to wszystko się skończy, to te więzi, kontakty i relacje, które tu się nawiązały, przetrwają i zjednoczą tę grupę na lata.
* Czy budując tę drużynę robiłeś to pod kątem konkretnych rywali, dajmy na to Kanadyjczyków, Niemców czy Australijczyków?
Przede wszystkim starałem się zbudować drużynę, która będzie się uzupełniać i ze sobą współgrać. Jak powiedziałem wcześniej, chciałem zawodników, których umiejętności będą dobrze się przekładać na koszykówkę w wydaniu FIBA. Oczywiście też szukałem u graczy cech, które są ważne bez względu na ligę, rozgrywki i okoliczności – Potrzebujesz w swojej drużynie strzelców, dobrej gry pod koszem, a tam pewnej różnorodności od swoich wysokich. Dobrze, gdy mają różne charaktery i różny styl gry. Potrzebujesz też określonych cech i umiejętności od swoich rozgrywających. Przeszliśmy więc przez listę dostępnych graczy i po kolei zaczęliśmy odhaczać wspomniane wyżej cechy. Każda osoba jest tutaj z jakiegoś powodu, każda osoba wnosi pewną wartość ze względu na to, kim jest i jaki ma pakiet umiejętności oraz fizycznych możliwości. Wyzwaniem pozostaje przekonanie każdego z graczy, żeby poświęcił się dla dobra drużyny, myślał o wspólnym celu, ale jednocześnie pozostawał sobą. To nie zawsze jest łatwe. Dodatkowo, niektóre z kadr narodowych grają razem od lat, w praktycznie niezmienionym składzie. Znają dobrze przepisy FIBA oraz ten styl gry. My musieliśmy przyspieszyć z tymi wszystkimi rzeczami.
* Jakie były okoliczności powołania do kadry Austina Reevesa? On sam przyznał, że był zaskoczony, gdy zaproponowaliście mu miejsce w składzie. No i jak w ogóle zapatrujesz się na to szaleństwo filipińskich kibiców na jego punkcie?
Myślę, że ta ekscytacja tutaj w Manili wynika z jego gry i talentu, ale także, bądźmy szczerzy, związana jest z Lakersami, których Filipińczycy uwielbiają. Jeśli chodzi o kulisy powołania, to na początku myślałem, że jest tylko strzelcem. Ale potem zacząłem mu się dokładnie przyglądać, zwłaszcza w drugiej połowie tamtego sezonu. Gdy LeBron był kontuzjowany, a on pomagał Lakersom wygrywać, później w playoffach śledziłem ich run aż do finałów konferencji. Dotarło do mnie, że on jest kimś dużo więcej, niż tylko strzelcem. Jest twardy na boisku. Poza nim, okazało się, że jest całkiem zabawny. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że ma poczucie humoru (uśmiech). Podobała mi się też i zaimponowała mi jego droga do miejsca, w którym obecnie jest. Nie przychodził do NBA jako najlepszy zawodnik szkół średnich, który był wysoko wybierany w drafcie. On musiał o wszystko walczyć. O szanse na grę i szacunek w drużynie z LeBronem Jamesem. Ta jego droga i cała jego historia też miały dla mnie znaczenie przy powołaniu do kadry.
* Zostając przy Reavesie, to jeszcze rok temu miał szansę na niemiecki paszport i grę dla ich kadry (jego babcia była Niemką). Z kolei Paolo Banchero był bardzo blisko kadry Włoch. Ostatecznie obaj wybrali USA. Co Twoim zdaniem zadecydowało, że obaj wybrali Stany Zjednoczone? Teoretycznie mieliby łatwiej o miejsce w składach innych kadr narodowych. Może chodzi o to, że z kadrą USA teoretycznie łatwiej o medale?
Przede wszystkim, tona respektu dla obu tych kadr. Dawno nie widziałem na żywo grających Włochów, ale graliśmy towarzyski mecz przeciwko Niemcom i muszę powiedzieć, że to był najtrudniejszy rywal, z którym przyszło nam grać podczas przygotowań. Oni mogą wygrać ten turniej. Myślę, że naszą przewagą jest to, że mimo korzeni i więzów rodzinnych z innymi krajami, oni obaj dorastali w Stanach Zjednoczonych. Oglądali nasze reprezentacje z takimi gwiazdami jak LeBron, Kobe czy Jason Kidd i wielu innych, którzy byli w niej przed nimi. Myślę, że chcieli też być częścią tej tradycji, tego programu. To jest chyba nasza przewaga, tak myślę. Oni obaj są młodzi, obaj grają dobrze, obaj zasługują na to, żeby być częścią kadry również w przyszłych latach.
* Czy możesz potwierdzić, albo zaprzeczyć plotkom, że powołaliście Paolo Banchero głównie dlatego, żeby “zaklepać” go sobie dla kadry USA, żeby w przyszłości nie musieć grać przeciwko niemu w międzynarodowych turniejach?
Nie mogę potwierdzić tej plotki (śmiech). On przynosi ze sobą pakiet umiejętności, który nam jest potrzebny. Na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio mieliśmy Draymonda Greena i Bama Adebayo. Dwóch wysokich zawodników, którzy potrafią prowadzić piłkę. Steve Kerr lubi tego typu wysokich. To dawało nam przewagę nad innymi wysokimi zawodnikami podczas tamtego turnieju. Banchero jest jak obrońca w ciele centra. Ma unikalny talent, unikalny zestaw umiejętności, które po prostu uważaliśmy, że dadzą nam przewagi na tych Mistrzostwach Świata. A jego obrona okazała się jeszcze lepsza, niż się spodziewaliśmy. Więc nie, “zaklepanie” go, to wcale nie był powód. Powodem było to, że może już teraz nam pomóc w wygrywaniu.
* A co możesz powiedzieć o Anthonym Edwardsie, kiedy miałeś okazję poznać go bliżej w kadrze? Jego też fani uwielbiają tutaj w Manili.
On jest bardzo zabawny (śmiech). Wiedziałem, że lubi walczyć i rywalizować na boisku, ale chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, że jest tak dobry. Myślę, że ma szansę być jednym z najlepszych zawodników w NBA. Jest na dobrej drodze, by to osiągnąć. A tak poza tym, to dobry człowiek, dobry chłopak, taki trochę wiejski chłopak z Georgii. Jest naprawdę zabawny, ale ta jego cecha jest trochę złudna, bo na boisku potrafi dosłownie wyrwać serce rywalowi. To sama przyjemność móc być w jego otoczeniu.
* Co Ci się podoba, a co nie w koszykówce FIBA?
Nie jestem fanem 40 minut gry. Chciałbym, żeby mecze trwały dłużej, 48 minut. Podoba mi się fizyczność. Jest trochę bardziej fizycznie, niż w NBA. I to naprawdę lubię. Przypomina mi to lata dziewięćdziesiąte w NBA – stare dobre czasy. Uwielbiam pasję i zaangażowanie zarówno ze strony kibiców, jak i samych zawodników. Granie dla swojego kraju ma dla wielu z nich większe znaczenie, niż granie w klubie. Czasem, to jest wręcz niesamowite, bo są zawodnicy w NBA, którzy po prostu w niej są, a potem widzisz ich grających w barwach swoich krajów i tam stają się Supermanami. Wchodzą na inny poziom. Grają z poczuciem pewnego rodzaju dumy, czegoś, co trudno wyrazić słowami. A jeśli chodzi konkretnie o przepisy, interpretacje pewnych zagrań i tak dalej, to bez względu na to, czy to jest FIBA, NBA, czy NCAA, gracze nigdy nie są w pełni zadowoleni z sędziowania. Tak to wyglądało, gdy ja grałem (śmiech). Są pewne niuanse w przepisach, które szanujemy i traktujemy jako wyzwanie dla nas, żeby w szybkim czasie się dostosować. OK, te konkretne zagrania są gwizdane w taki i taki sposób. Czy nam się coś podoba, czy nie, musimy zrobić swoje usprawnienia do takiej, a nie innej linii sędziowania. Żadnych wymówek, narzekania czy usprawiedliwiania się. Staramy się tak do tego podchodzić jako grupa – gracze, trenerzy, ja, wszyscy inni w tej kadrze.
* Dość charakterystycznym obrazkiem z roku 1992 roku było to, że zawodnicy rywali robili sobie pomeczowe zdjęcia z graczami “Dream Teamu”. Ciebie nie było w tej ekipie, ale byłeś w 1996 roku w Atlancie, w drużynie nazywanej trzecim “Dream Teamem”. Tamten skład też był naszpikowany gwiazdami i też deklasował swoich rywali w drodze po olimpijskie złoto i też był traktowany w dość specjalny sposób przez innych sportowców. 27 lat później, w całkowicie innej roli, jesteś w Manili z kadrą USA, żeby walczyć o tytuł mistrzów świata. Obserwując wszystko, co dzieję się wokół drużyny, jakbyś porównał to doświadczenie i tamto sprzed lat?
Powiedziałbym, że zauważalne jest to, że nie ma już tej nuty tajemniczości związanej z grą przeciwko zawodnikom Stanów Zjednoczonych. Kiedyś koszykarze “reszty świata” byli pod wrażeniem talentów i możliwości Amerykanów, wielkim przeżyciem było dla nich stanąć na parkiecie przeciwko Charlesowi Barkleyowi czy Karlowi Malone’owi. To niesamowite, jak szybko świat dogonił Stany Zjednoczone. Te uczucia towarzyszyły przecież jeszcze podczas Igrzysk Olimpijskich w Sydney w 2000 roku. A potem, w latach 2002 i 2004 i 2006 przegrywaliśmy. Sama koszykówka się zmieniła przez te lata. Nasza gra w NBA zaczęła trochę przypominać grę w systemie FIBA. Umiejętności i zdolności strzeleckie graczy “reszty świata” mocno się poprawiły. No i trzeba pamiętać, że obecnie jedna trzecia zawodników NBA, to gracze międzynarodowi. Wciąż istnieje duży szacunek do kadry USA, ale już nie ma tego rodzaju podziwu czy wręcz strachu, który istniał 27 lat temu.
* Pogadajmy o Twojej karierze. Sezon 1994-95.
O, wow. To było dawno temu (śmiech).
* Jako debiutant w NBA, byłeś pierwszy w głosowaniu fanów na graczy do All-Star Game. To się nigdy wcześniej nie wydarzyło w historii ligi. Rok później znów wygrywasz. Tym razem wyprzedzasz samego Michaela Jordana, który wygrywał głosowania do Meczu Gwiazd przez siedem kolejnych lat (1987-1993, w 1994 był poza NBA). Stajesz się nową twarzą NBA. Jakie masz wspomnienia z tamtego okresu?
To było naprawdę dawno temu (śmiech). A tak poważnie, to mam same dobre wspomnienia. Pojawiłem się w lidze jako 22-latek, który miał już na swoim koncie sukcesy w Duke (mistrzostwo w roku 1992 i 1993 i finał w 1994), więc było już o mnie trochę głośno. Już w pierwszym sezonie trafiam do All-Star Game z największą liczbą głosów. To były wyjątkowe dla mnie czasy. No i to, że w drugim roku dostałem więcej głosów, niż Michael Jordan! Kto by pomyślał? Od razu po pojawieniu się w NBA, udało mi się zrobić sporo hałasu wokół siebie i swojej gry.
* Teraz, po latach niektórzy twierdzą, że byłeś LeBronem przed LeBronem. Czyli zawodnikiem na kilka pozycji, który na boisku chce i potrafi robić praktycznie wszystko. Zgadzasz się z tym stwierdzeniem? Jak byś widział samego siebie w obecnej koszykówce?
To dobre pytanie. Wiesz, gra bardzo się zmieniła, zarówno w NBA, jak i w FIBA. To naprawdę fascynujące. I dobrze, że tak się dzieję. Myślę, że tak właśnie powinno być. Rzeczy powinny ewoluować. Kiedy ja grałem w NBA, wielu zawodników operowało blisko kosza, a teraz jest tam więcej przestrzeni. Więc jako zawodnik, jako ktoś, kto rywalizację ma we krwi i uwielbia wyzwania, chciałbym myśleć, że bym sobie poradził. To byłoby znakomite wyzwanie, które bardzo chciałbym móc podjąć i się sprawdzić. Ja zdrowy, w swoim prime, przed kontuzjami w moim przypadku. Jeśli faktycznie byłem takim “LeBronem przed LeBronem”, to myślę, że miałbym się dobrze w obecnej NBA (śmiech).
* No właśnie, jeśli mowa o kontuzjach, to te sprawiły, że Twoja kariera, to jedno z największych “what ifs” w historii NBA. W marcu 2003 roku przeszedłeś kolejną operację lewej kostki. Ta była najpoważniejsza, bo lekarze Ci ją celowo złamali, następnie zrekonstruowali. Później były komplikacje z tym związane. Straciłeś cały kolejny sezon. A wcześniej, mam tu zanotowane, sezon 2000-01 cztery zagrane mecze, kolejny sezon 14 meczów, następny 29. Wiedząc to, co wiesz teraz, pewnie nawet nie próbowałbyś wracać na te 4 czy 14 meczów, tylko spokojnie straciłbyś tyle czasu, ile by było trzeba, żeby wrócić do 100% sprawności. Jak Ty do tego podchodzisz, myślisz czasem o tych alternatywnych scenariuszach, co by było gdyby? Jak byś miał szansę przejść przez swoją karierę od początku, co byś zrobił inaczej? W play-offach roku 2000, w serii Heat grałeś z kontuzją kostki. To wtedy wszystko się zaczęło?
Zacznę od tego, że nie żałuję niczego, co wydarzyło się w moim życiu. Jestem zadowolony z miejsca, w którym się znajduję, a przecież wszystko to, czego doświadczam teraz, było wypadkową rzeczy, które spotkały mnie na różnych etapach kariery i życia prywatnego. Ale…ale gdybym mógł dać sobie samemu z przeszłości wskazówkę odnośnie radzenia sobie z kontuzjami, podejścia do nich, bo to nie była tylko ta seria z Heat, którą wspominasz, to było dużo mniejszych incydentów wcześniej, to powiedziałbym 22-letniemu Grantowi, żeby wsłuchiwał się w swoje ciało, ufał swoim instynktom. Otis Thorpe, który grał ze mną w Detroit Pistons, raz mi powiedział “Twoje ciało mówi do Ciebie. Musisz nauczyć się go słuchać.” Ja niestety potrzebowałem bolesnych lekcji, żeby zrozumieć te słowa. Medycyna sportowa poczyniła ogromny postęp. Drużyny są bardziej ostrożne, bardziej świadome funkcjonowania organizmów swoich graczy. Jestem niemal pewny, że gdybym grał w dzisiejszych czasach, to prawdopodobnie nigdy nie doznałbym kontuzji kostki. Rozmawialiśmy o zmieniającej się grze, co jest ciekawym tematem do dyskusji. Jeśli mówimy o ewolucji i zmianach na lepsze, to medycyna sportowa i dbanie o zdrowie zawodników jest jedną z dziedzin, w których jesteśmy dużo lepsi, niż byliśmy. Zdrowie zawodników jest na pierwszym miejscu. Czasami gracze są krytykowani za “load management”, ale ostatecznie chodzi przecież o ich dobro, żeby nie musieli przechodzić przez coś, przez co ja niestety przechodziłem.
* A potem przeniosłeś się do Phoenix Suns, gdzie wskrzesiłeś swoją karierę. W sezonie 2007-08 zagrałeś we wszystkich 82 meczach, co nigdy wcześniej, i nigdy później, Ci się nie zdarzyło.
Suchy klimat w Arizony robił cuda (śmiech). Przez lata wcześniej byłem w wilgotnym klimacie Florydy, co najwyraźniej mi nie sprzyjało. Tak, w Phoenix stałem się Ironmanem, kto by się spodziewał?
* Zagrałeś niecałe dwa sezony wspólnie z Marcinem Gortatem. Pytam, bo też jestem z Polski. Masz jakieś wspomnienia z nim związane?
Marcin Gortat, czyli polski Michael Jordan (śmiech)! To był mój człowiek! Marcin, to wspaniały gość, dobry człowiek. Bardzo dobry zawodnik, który uwielbiał rywalizację. A ja, no cóż, byłem już wtedy trochę starszy, daleko za swoim prime, więc nie zawsze mogłem być w optymalnej formie, ale wiele radości sprawiało mi to, gdy razem wychodziliśmy na parkiet walczyć i rywalizować. Nie wiem czy wiesz, ale teraz jesteśmy sąsiadami na Florydzie. Mówiłem Ci, że wilgotny klimat Florydy mi nie służył, gdy tam grałem, a na sportowej emeryturze właśnie tam mieszkam. Bądź tu mądry (śmiech).
———————————————–
Grant Hill był trzecim wyborem draftu 1994 roku (Detroit Pistons). Z uczelnią Duke sięgnął po dwa mistrzostwa NCAA (1992-1993). W NBA siedem razy wybierany był do All-Star Game, pięć razy do All-NBA. Razem z Jasonem Kiddem wybrany najlepszym debiutantem sezonu 1994-95. W 1996 roku, w Atlancie, sięgnął z kadrą USA po olimpijskie złoto. W NBA spędził 18 sezonów (po sześć w Pistons i Magic, 5 w Suns oraz jeden w Clippers). Jego średnie za całą karierę (1026 meczów) sięgnęły 16,7 punktu, 6 zbiórek, 4,1 asysty oraz 1,2 przechwytu.
Grant Hill zapowiadał się na jednego z najlepszych graczy nawet jeśli nie w całej historii NBA, to na pewno w swoim pokoleniu. Przez kontuzje lewej kostki, jego kariera została mocno zahamowana.
Tutaj mała próbka jego talentów i fizycznych możliwości