Skip to main content

Milwaukee Bucks mieli już na widelcu Bogdana Bogdanovica, ale ktoś z ich organizacji zbyt wcześnie, po amatorsku, ogłosił to koszykarskiemu światu. Problem dla Bucks polegał na tym, że wieść o umowie z 28-letnim Serbem pojawiła się mediach na dwa dni zanim oficjalnie mogli w ogóle się do niego odezwać w sprawach kontraktowych. Liga ostro pogroziła palcem. Bogdanovic ostatecznie wylądował w Atlancie, nie Milwaukee. Ekipa z Wisconsin, zresztą nie pierwszy już raz została, nomen omen, kozłem ofiarnym przepisu, który w założeniu, ma chronić małe rynki, którym bez wątpienia Milwaukee jest.

Czym jest tampering w wersji NBA? W dużym skrócie chodzi o to, że członkowie jednej organizacji NBA (zawodnicy, trenerzy, menadżerowie itd.) mają zakaz kontaktowania się ze swoimi odpowiednikami w innych organizacjach w celu namawiania ich do związania się kontraktem z ich klubem, jeśli ci namawiani nadal mają ważne umowy.
Jak łatwo się domyślić, jest to przepis w ogromnej części martwy głównie na płaszczyznach egzekucji i kontroli. Szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy komunikować się z innymi ludźmi można za pomocą wielu różnych platform społecznościowych, nad którymi władze NBA, siłą rzeczy, kontroli mieć nie mogą. Liga nie ma absolutnie żadnych możliwości (także prawnych), żeby sprawdzić, skontrolować czy, na przykład, trenujący w wakacje gracze różnych drużyn, przypadkiem nie rozmawiają o możliwościach wspólnej gry, co w świetle przepisów NBA, byłoby już tamperingiem i podlegałoby karze. Zawodnicy przyjaźnią się poza boiskiem. Jeżdżą na wspólne wakacje, odwiedzają się w swoich domach. Robią wiele wspólnych rzeczy, podczas których…rozmawiają. Czy podczas tych prywatnych rozmów, jedni drugich namawiają na wspólną grę w tym samym klubie, czy dyskutują o kontraktach? A czy trawa jest zielona?
To po co to wszystko? Po co utrzymywać przy życiu przepis, który de facto jest martwy i nie da się go realnie kontrolować i egzekwować?

Nalej sobie do szklanki czegoś dobrego, usiądź wygodnie i posłuchaj…
Nie wyobrażasz sobie, jak sztuczne a zarazem skomplikowane są filary, na których stoi cała NBA by istnieć w takim kształcie, w jakim ją znamy.
Liga NBA, to taki trochę kołchoz, jeśli chodzi o strukturę oraz mechanizmy jej funkcjonowania i działania. Bardzo, bardzo daleko od zasad wolnego rynku. System salary cap daje iluzję sprawiedliwych szans dla każdej z 30 drużyn. Iluzję, bo jak jest w rzeczywistości, wszyscy wiemy. W takim Los Angeles czy Miami zawsze będzie fajniej, niż w takim Milwaukee czy Sacramento. Gdyby w NBA wprowadzić otwarty rynek bez limitów i obostrzeń na wydatki, gdyby zrezygnować ze wszystkich innych sztucznych mechanizmów utrzymywania pozornego balansu sił i możliwości, to okazałoby się, że rację bytu ma może 8-10 najbogatszych organizacji z największych i najfajniejszych do życia miast. Tam skupiałby się największy talent, każda ekipa miałaby po trzech graczy z top 20. NBA którą znamy i lubimy, nie miałaby racji bytu. Liga stałaby się ligą (przynajmniej) dwóch prędkości. Bogaci byliby jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi, co w rezultacie zmusiłoby ich do zniknięcie z mapy ligi. Zostaliby tylko najsilniejsi. Skończyłby się problem, że w L.A. jest fajniej niż w Memphis, bo nie byłoby klubu w Memphis, w prowincjonalnym Tennessee. Skończyłby się problem niezadowolonych gwiazd, które chcą uciekać z małych rynków przy pierwszej, możliwej okazji. Tylko, że na koniec dnia, lepiej mieć 30 kranów z płynącą gotówką, niż 10. Tak, to jest takie proste i NBA wie o tym doskonale. Wiedzą to też właściciele, menadżerowie i zawodnicy.

Stąd istnienie tych wszystkich sztucznych przepisów, które w gruncie rzeczy czynią NBA wielką, na wskroś profesjonalną i nieprzyzwoicie bogatą. Właściciele drużyn z małych i średnich ośrodków (z zazdrością) patrzą na ręce tym wielkim, i na każdym możliwym kroku wytykają ich uchybienia. A Adam Silver, w przeciwieństwie do Davida Sterna, każdemu z 30 właścicieli stara się dawać poczucie, że każdy z nich jest ważny i potrzebny. Bo w gruncie rzeczy jest. Dla wspólnego dobra całej ligi.
To nie jest zabawa w piaskownicy. Wszyscy doskonale wiedzą, że życie w Nowym Jorku jest ciekawsze i przyjemniejsze, niż w Salt Lake City. Ale skoro zarówno właściciele, jak i gracze oraz kibice chcą, by NBA istniała w takim kształcie, w jakim istnieje, to wszyscy muszą godzić się na wejście w gorset pewnych nakazów i zakazów. Gracze będą migrować do miast, w których jest więcej atrakcji, lepsza pogoda, brak podatku stanowego, lepsze możliwości wykorzystania reklamowego potencjału. I tu pojawia się tampering, cały na biało.

Mimo że jest to przepis działający bardzo wybiórczo, zazwyczaj na pokaz. Mimo że liga przy jego pomocy, nie jest w stanie walczyć z tym, do czego został powołany, to jego istnienie jak najbardziej ma sens. Przynajmniej w tej warstwie frontowej, najbardziej widocznej, czyli na płaszczyźnie kontaktów z mediami. Przepis o tamperingu jest swego rodzaju batem, gwarantem jako takiego porządku. W dobie stałego dostępu do informacji, przeciętny fan NBA musi sobie filtrować i dawkować napływające informacje. Większość z nich to medialny szlam, który nie przedstawia żadnej wartości. Media są też orężem, nośnikiem przekazu dla graczy, ich agentów a także menadżerów i zarządów klubów. Gdyby tampering był dozwolony, to przepływ tego medialnego brudu tylko by się spotęgował. Co chwilę słuchalibyśmy, jak to zawodnik X chciałby grać razem z zawodnikiem Y, a klub Z chce im stworzyć ku temu warunki. Media rozpływałyby się nad wynikającymi z tego scenariuszami na przyszłość. Jestem więcej niż pewny, że takie Cleveland, Sacramento czy Minnesota nigdy nie przebiłyby się do głównego nurtu takich rozważań.

Każdego roku, o zdobyciu tytułu w NBA, mówi otwarcie jakieś 6-8 ekip, choć realnie marzyć o nim może maksymalnie 4-5 drużyn. Dalej jest grupa w miarę pewna play-offów, której ambicją jest zamieszać. Jak się uda zamieszać, czyli dajmy na to, zagrać game 7 w II rundzie lub dalej, to fajnie, jak nie, to też nie jest źle. Na końcu jest grupa drużyn, których ambicją jest samo wejście do play-offs. Mniej więcej połowa organizacji NBA chce wyłącznie zarobić, przetrwać, istnieć w lidze. Wygrywać? Przy okazji, jakby się dało. Już na starcie rozgrywek wiedzą, że nie grają o nic. W aspekcie czysto sportowym rzecz jasna, bo przecież każda organizacja NBA jest źródełkiem, z którego biją dolary. Z jednego miejsca bije ich więcej, z innego mniej.

Od roku 1999 roku, 17 z 22 możliwych do zdobycia mistrzowskich tytułów trafiło do zaledwie czterech (!) organizacji. Zaledwie pięć innych organizacji podzieliło między siebie pięć pozostałych mistrzowskich pierścieni. Trochę daje to do myślenia, prawda?
Dla kilkunastu ekip spod parasola NBA, rokrocznie, wygrywanie nie jest nadrzędną sprawą. Oczywiście nikt w takim stanie nie chce trwać wiecznie. Przynajmniej w teorii. Dlatego mamy w NBA drafty, transfery, schodzące kontrakty, finansowe podłogi do zapełnienia, sufity, których nie opłaca się przekraczać, różne kontraktowe wyjątki i obostrzenia oraz wiele innych ciekawych figur, którymi kluby posługują się, by istnieć, jak w grze “Monopoly”.

W ubiegłym sezonie, najgorsi na Wschodzie Cavs zapłacili swoim zawodnikom blisko $130 mln z tytułu kontraktów. Cavs zaliczyli bilans 19:46 i nie grali absolutnie o nic. Nie licząc dobrej pozycji przed draftem. Zdejmij podłogę w salary, ściągnij 12 gości z Euroligi, albo chłopaków, którym czegoś zabrakło w drafcie, podpisz każdego z nich za maksymalnie $5-7 mln od głowy i zrób z nimi podobny bilans, ale zostaw sobie w kasie jakieś 50 milionów dolarów. To takie proste.

Istnienie, żywotność, aktywność drużyn w NBA jest cykliczna. Są cykle przegrywania/przebudowy i cykle wygrywania/prosperity. W zależności od kompetencji zarządu i właścicieli, talentu pozyskiwanych graczy, szczęścia i paru innych czynników w obrębie danej organizacji, cykle wygrywania bywają częste i długie – czołem Spurs! Bywa też tak, że cykl przegrywania tak się zapętli, że ciężko z niego wyjść. Są organizacje, które po prostu wiedzą, że nie będą wygrywać. Stąd na przykład, bez mrugnięcia okiem, oferują stosunkowo duże kontrakty dla ludzi, którzy może do sukcesów ich nie poprowadzą, ale za to sprzedadzą im bilety i koszulki, co w rezultacie nie tylko zwróci pieniądze za te umowy, ale też pozwoli na nich zarobić. To jest taki trochę przemiał pieniędzy. W cyklu przegrywania meczów, ale zarabiania pieniędzy, można trwać w najlepsze. Pozdrawia James Dolan, którego Knicks są idealnym tego przykładem. Na boisku drużyna z Nowego Jorku jest od lat pośmiewiskiem ligi. Ale jeśli chodzi generowanie pieniędzy dla NBA, Knicks są kurą znoszącą złote jajka. Głównie dlatego, że występują w wielkim, kultowym wręcz mieście, a ich logo nadal w świecie jest mocno rozpoznawalne.
Można mieć nosa do draftów, ściągać sobie młodych, utalentowanych graczy, i hodować ich przez 3-4 lata na mocy relatywnie niskich, debiutanckich kontraktów. Potem, przy (często) nieudanej próbie zatrzymania ich na lata, na mocy “dorosłego” kontraktu, trzeba zacząć cykl od nowa.

W tym wszystkim jest też gra agentów, która w dużym stopniu kształtuje krajobraz zmieniających kluby zawodników. Ta gra nie tyczy się największych gwiazd, bo ich kontrakty negocjuje się łatwo, szybko i przyjemnie. Jak masz w swojej stajni LeBrona, Hardena, K.D., A.D. czy Giannisa, to idziesz tylko sprawdzić czy Twój klient w odpowiedniej rubryce złożył podpis. Gra agentów tyczy się zawodników średnich i słabych. Bo to oni stanowią przecież większość we wszystkich zawodowych ligach. Jak to działa? Patrz. Agent wysyła CV/ofertę swojego zawodnika do pewnego klubu. Zawodnik jest średni, ale jak dasz mu szansę (minuty), to zagra Ci sezon z miłymi dla oka statystykami. Nie masz sportowego interesu w tym, żeby mu płacić i nim grać? A jeśli w stajni tegoż agenta/agencji jest też as w talii, który za rok od teraz będzie wolnym agentem? No wiesz, my mu powiemy, że ładnie potraktowaliście naszego człowieka, daliście mu pograć i zarobić. Macie obiecaną rozmowę podczas wolnej agentury i duże szanse, żeby go ściągnąć. Co Wam zależy? Przecież nie gracie o wygrane. A jak przy okazji coś tam ugracie, to Wasze podwójne szczęście. Procent od kontraktu wędruje do agencji. A takich płotek jest w tym jeziorze całe multum.

Bucks i Bogdanovic nie zrobili niczego, czego nie robią inni w NBA. Tylko, że oni zostawili po sobie zbyt duże ślady i przede wszystkim zbyt szybko pochwalili się swoją zdobyczą. Do biura ligi wpłynęło kilka formalnych wniosków ze strony innych organizacji o zbadanie sprawy, zablokowanie transakcji, ukaranie Bucks. A liga, która ostatnio podniosła kary za praktyki tamperingu, musiała zadziałać. Adam Silver miał żal w ostatnich latach do klubów, agentów i samych zawodników, że ci wręcz ostentacyjnie zaczęli sobie drwić z tego przepisu. Kroplą, która przepełniła czarę goryczy, była wolna agentura ubiegłego roku. Dosłownie minuty po otwarciu okna, kluby zaczęły ogłaszać wieści o zakontraktowaniu nowych graczy. Kemba Walker w Bostonie, K.D. w Nets i tak dalej. Nie ma przecież fizycznej możliwości, żeby taki Kemba Walker w minutę przystał na warunki kontraktu, który liczy sobie od kilkunastu, do czasem nawet kilkudziesięciu stron. W minutę nawet nie dałby rady przeczytać całego kontraktu. A przecież wcześniej trzeba było ustalić, punkt po punkcie, jego warunki. Zawodowy kontrakt nie jest spisany w formie "Ja Kemba Walker zobowiązuję się grać przez najbliższe cztery lata w Bostonie, a za swoje usługi zarobię tyle i tyle pieniędzy." Kontrakty zawodowych sportowców to rozbudowane dokumenty z listą nakazów, zakazów, ale także przywilejów, które skrupulatnie muszą zostać spisane.
To spotkało się ze zrozumiałą frustracją klubów, które nie są destynacjami dla topowych wolnych agentów. OK, rozumiemy, że nigdy do nas dobrowolnie nie przyjdziecie, ale na litość boską, zachowajcie chociaż jakieś pozory. Adam Silver przyznał im rację i obiecał surowsze kary i większą uwagę ligi na ten aspekt funkcjonowania NBA. I tak to mnie więcej wygląda.

Related Articles