Po raz osiemnasty w bogatej historii klubu, po raz pierwszy od 2008 roku, koszykarze Boston Celtics zostali mistrzami NBA! W meczu kończącym sezon 2023-24, piątym w finałowej serii z Dallas Mavericks, podopieczni trenera Joe Mazzulli pokonali rywali z Teksasu 106:88. MVP finałów został 27-letni Jaylen Brown.
16 czerwca 2008 roku, po tym jak Celtics pokonali Los Angeles Lakers w szóstym meczu finałów, Kevin Garnett krzyczał, że „wszystkoooo jeeeest możliweeee”. Dokładnie 16 lat później jego głos, jego postać, tamta drużyna delikatnie rezonowały w hali TD Garden, gdy ekipa prowadzona przez Jaysona Tatuma i Jaylena Browna pokonywała Mavericks. Celtics sięgnęli po osiemnasty mistrzowski tytuł w historii organizacji. Tym samym drużyna z Massachusetts została samodzielnym liderem w klasyfikacji zdobytych mistrzostw w historii NBA. Siedemnaście tytułów mają Lakers, ich odwieczni rywale. Dalej są Warriors z siedmioma trofeami oraz Bulls z sześcioma i Spurs z pięcioma.
Mimo że Garnett i Pierce nie pracują dla Celtics, to istnieje nierozerwalna więź, która łączy obie te drużyny, oba te koszykarskie pokolenia. Latem 2013 roku, po sześciu sezonach projektu, który wstępnie trwać miał pięć lat, Danny Ainge, ówczesny GM Celtics podjął bolesną, ale z perspektywy czasu konieczną decyzję, żeby zakończyć w Bostonie erę Paula Pierce’a i Kevina Garnetta. Wysłał ich na Brooklyn, do Nets, którzy za rosyjskie pieniądze chcieli w jak najkrótszym czasie zbudować mistrzowską drużynę. W zamian otrzymał m.in. wybory w drafcie, które później zamienił na Browna (trzeci wybór draftu 2016 roku) oraz Tatuma (trzeci wybór draftu 2017 roku). A reszta, to już historia. Jakże piękna historia.
Piszę i mówię od lat, że sport jest dla mnie alegorią życia. Szukam w nim inspiracji, motywacji, wzruszeń, okruchów zwykłego, codziennego zmagania się ze światem. Szukam analogii, które można by było przenieść z tej odrealnionej NBA do realnych sytuacji, które zdarzają się nam każdego dnia. Śledzę sport nie tylko po to, żeby dostarczać sobie rozrywki. Ba, powiedziałbym nawet, że aspekt rozrywkowy, jest dla mnie gdzieś na końcu tego wszystkiego.
Być może jestem koszykarskim romantykiem, niepoprawnym idealistą, ale wierzę, że na mistrzowski tytuł trzeba sobie zasłużyć, zapracować na niego, że trzeba go zdobyć „we właściwy sposób”. Lubię śledzić historie graczy i drużyn w trudnej drodze na szczyt. Lubię patrzeć, jak na końcu ciężkiej pracy jest nagroda. A nawet jeśli ostatecznie czasem jej braknie, to i tak nie uważam całego tego procesu za zmarnowany czas. Porażki mogą budować osobowość, dodawać doświadczenia i uszlachetniać charakter. A w dalszej perspektywie, sprawiają, że sukces smakuje jeszcze lepiej. Wierzę też w skromność i pokorę w dążeniu do celu oraz nienawidzę dróg na skróty. I właśnie ci Boston Celtics z Tatumem i Brownem na czele, są tym wszystkim, co powyżej.
W czasach, w których agresywne media ze swoimi wściekłymi narracjami wypychają młodych graczy do innych, często większych klubów. W czasach, w których każdemu się spieszy, w których sukces ma przyjść już teraz, już dziś, a najlepiej wczoraj. W czasach, w których lojalność, to tylko napis na paczce dropsów, a cierpliwość i proces, to puste słowa, za którymi nie stoją czyny, obecni mistrzowie NBA wyznaczają nową drogę, nowe standardy, piszą swoją własną historię. Zarówno na parkiecie, jak i poza nim.
Mało kto pamięta, że ledwie trzy sezony temu Celtics, jeszcze pod wodzą Brada Stevensa, odpadli w pierwsze rundzie play-offs z Brooklyn Nets. Rok później, to już wszyscy pamiętają, z Ime Udoką za sterami, Bostończycy prowadzili w finałach z Golden State Warriors 2:1 i byli na całkiem dobrej drodze do objęcia prowadzenia 3:1. Przegrali. W ubiegłym sezonie, jako najlepsza ekipa wschodu, odpadli z Miami Heat w finałach konferencji. Tymi samymi Heat, którzy byli dosłownie o kilka gorszych posiadań od nie przebicia się nawet przez play-in. Jayson Tatum i Jaylen Brown potrzebowali aż 108 wspólnych meczów w postseason, żeby ostatecznie triumfować. I zrobili to. Zrobiiiiliii toooo! Powiedz im, Jayson!
Jeśli mówimy o czekaniu na tytuł, to Al Horford coś o tym wie. Swoje pierwsze play-offy zagrał w 2008 roku. Rywalami jego Hawks byli… Boston Celtics, późniejsi mistrzowie. Al wystąpił łącznie w 186 meczach play-offs, zanim nie został mistrzem. Więcej w historii NBA miał tylko Karl Malone (193), który nigdy tytułu nie zdobył. Po zniknięciu Horforda z tej listy, wśród aktywnych graczy, liderują James Harden (166), Chris Paul (149) i Russell Westbrook (122).
Od dawna powtarzam, że NBA jest ligą trendów. Gdy ktoś coś zaczyna i odnosi przy tym sukces, inni próbują to najpierw kopiować, a potem udoskonalać. Następnie pojawia się ktoś, kto wyznacza kolejny, zgoła inny trend. Historia choćby ostatnich 15-16 lat dobrze to pokazuje. Wielka trójka Miami Heat była odpowiedzią na wielką trójkę Bostonu. Potem przyszli Spurs i koncept skupiania gwiazd zneutralizowali skrajnie drużynowym sposobem grania. Warriors to wzięli i wynieśli na kolejny poziom, bo dodali do tego rzucanie za trzy punkty na skalę niespotykaną wcześniej w NBA. Jestem bardzo ciekaw czy po mistrzostwie Bostonu w tym roku będziemy świadkami nowego trendu. Jakiego? Na przykład takiego, że nie musisz usilnie starać się pozyskać w drafcie zawodnika w jak najwyższym top ligi. Nie zrozummy się źle, owszem, potrzebujesz talentu jak najczystszej wody, ale na przykładzie Tatuma i Browna oraz wyrównanej rotacji, Celtics pokazują koszykarskiemu światu, że i taki model może dać tytuł. Tatum nie jest jednym z pięciu najlepszych zawodników obecnej NBA, a Brown nie jest jednym z dziesięciu na tej liście i…i nic nie szkodzi, bo obaj są liderami drużyny, która właśnie sięgnęła po tytuł. Dla tej rotacji, dla tej organizacji nie ma większego znaczenia, już nie ma, czy oni są A1 i A2, czy obaj są A2, czy czego byście tam nie chcieli sobie wstawić przy ich nazwiskach. I to może być właśnie to. Zamiast jednego top gracza i (jak najlepszej) grupy wsparcia, receptą na tytuł może być dwóch jak najlepszych liderów, ale nie koniecznie ze ścisłego topu ligi, oraz kompetentna grupa wspierająca.
Poza tym „Mazzulla ball”, czyli wygraj w matematykę, zanim wygrasz w koszykówkę. Zdawać by się mogło, że koszykówka coacha Mazzulli, to prosta gra. Bo tak jest. Prosta, ale nie prostacka. Prosta, ale tylko w swoim pierwotnym założeniu, bo to ci wybitni gracze sprawiają, że wszystko wygląda i brzmi prosto. „Mazzulla ball” to koszykówka, w której niemal każdy z pięciu graczy na parkiecie grozi penetracją, ale każdy, podkreślam każdy, grozi rzutem za trzy punkty, który jest znakiem rozpoznawczym celtyckiej ofensywy. Strzelcy zapewniają spacing, a atakujący obręcz, w tym przypadku głównie Brown, Tatum, a także, w mniejszym zakresie, Holiday i White z tej przestrzeni korzystają. Defensywa rywali, reagująca na atakującego kosz Celta, a próbując zagęścić strefę podkoszową, w końcu musi odkryć się na dystansie. A Mazzulla i jego gracze tylko na to czekają! Czytaj i reaguj! Proste, ale nie prostackie, rozwiązania.
Poza tym Brown i Tatum, to wzorcowi koszykarze obecnej koszykówki – silni, szybcy, atetyczni skrzydłowi z całym spektrum umiejętności w ataku, będący jednocześnie świetni w obronie. Kiedyś w NBA była era dominujących centrów, później przebojowych obwodowych. Teraz jesteśmy w erze switchujących w obronie skrzydłowych, którzy w ataku stają się „szwajcarskimi scyzorykami”, kameleonami, które stają się tym, czego w danym momencie wymaga od nich trener, koledzy, sytuacja na boisku. Brown miał w tych play-offach mecz na 40 punktów, rzut na dogrywkę, parę występów 30+, ale gdy było trzeba, „siadał” w obronie na najlepszych graczach rywali z Luką Doncicem na czele. Podobnie Tatum, oczywiście w swoim, nieco innym i niepowtarzalnym stylu.
Wracając do przebytej drogi, która jak się właśnie okazało, prowadziła na sam szczyt, to Jaylen Brown, w swoim pierwszym sezonie w NBA, notował po 6,6 punktu oraz 2,8 zbiórki na mecz. Już wtedy miał przebłyski talentu, ale ciężko było oczekiwać, że siedem lat później będzie jednym ze współliderów mistrzowskiej rotacji.
Jeśli chodzi o model finansowy, to klub z Bostonu dobitnie pokazuje, jak zapewne będzie wyglądać przyszłość NBA. Każda organizacja, bez żadnej kreatywnej ekonomii, może dać dwóm graczom maksymalne umowy. Może też mieć jednego, dwóch, może nawet trzech zawodników, którzy zarabiają dość dużo, ale nie maksymalne. Reszta rotacji, to kombinacja umów debiutanckich, minimalnych oraz kilku wyjątków. Cały problem polegać będzie na tym, żeby trafić ze swoimi gwiazdami. W teorii, na mocy obecnych umów między ligą a graczami, w NBA może biegać w jednym czasie po parkietach aż 60 zawodników z maksymalnymi kontraktami. Wszyscy wiemy jednak, że tylko garstka z nich daje realną szansę na walkę o tytuł. Ale przecież jak nie spróbujesz, to się nie przekonasz. I to też będzie fascynujące do obserwowania.
Przez lata miałem drobny zarzut do Tatuma i Browna, że przy ich atletyzmie, sile, zwinności i szybkości, zbyt często polegali tylko na swoim rzucie, a za rzadko atakowali obręcz. No i w końcu to dostałem, w końcu się doczekałem. To też była część tego procesu. Niesamowite było patrzeć, mając w pamięci ich wcześniejsze „płaskie”, byt łagodne występy w play-offach, jak bezczelnie zawisają na obręczach bronionych przez Dallas. Warto było na to czekać. A przy okazji czekania i odliczania lat, trzeba pamiętać, że Brown ma dopiero 27 lat, a Tatum 26! Więc odkładając okoliczności ich porażek z Heat, Warriors i innymi, być może tak właśnie miało być. Im większa scena, im większa ranga zawodów, tym upadek większy, boleśniejszy i bardziej spektakularny po porażce. Być może nieco łaskawszym okiem patrzylibyśmy na ten młody duet, gdyby zamiast w finałach, odpadali w pierwszych rundach. Taki trochę paradoks. Michael Jordan i Kevin Durant mieli po 28 lat, gdy zdobyli swoje pierwsze tytuły. LeBron James i Steph Curry po 27. To nie są łatwe rzeczy.
Nie wiem czy Brad Stevens ma tatuaże na swoim ciele, a jeśli nie ma, to czy w ogóle kiedyś rozważał zrobienie sobie jakiegoś. Bo jeśli teraz myśli o wytatuowaniu sobie czegoś, co przypominałoby mu ten mistrzowski tytuł, to jest to idealny moment, żeby zawitać do jakiegoś salonu w Bostonie i dać sobie wytatuować na przedramieniu „Midas”. Stevens, po ośmiu sezonach bycia trenerem Celtics, od trzech lat jest menadżerem drużyny, i póki co, czego by się nie dotknął, zamienia to w złoto. Trenerem był bardzo dobrym, może nawet świetnym, ale myślę, że już teraz można powiedzieć, że jest lepszym GMem, niż był coachem.
Jako menadżer nadal używa swojego pięknego, analitycznego, koszykarskiego intelektu i póki co, robi to kapitalnie. Wymienił starzejącego się, a nadal drogiego Kembę Walkera na Ala Horforda i zatrudnił Imę Udokę na stanowisku głównego trenera. Wszystko to latem 2021 roku, niemal natychmiast po objęciu nowego stanowiska. Tamci Celtics nie zaczęli sezonu dobrze, ale mocno go zakończyli, wygrali łącznie 51 meczów i zagrali w finałach z Warriors, w których prowadzili 2:1. Po nieoczekiwanych „perypetiach” z Udoką, Stevens, w wyjątkowych okolicznościach, mianował Joe Mazzulle głównym trenerem przed rozpoczęciem rozgrywek 2022-23. W lutym 2023 roku zdjął mu etykietę „trenera tymczasowego”. Przed rozpoczęciem zakończonych właśnie rozgrywek sprowadził do Bostonu Kristapsa Porzingisa za Marcusa Smarta oraz Jrue Holidaya za Malcolma Brogdona i Roberta Williamsa. „Za moment” zaproponuje Jaysonowi Tatumowi największy w historii NBA kontrakt (ponad $315 mln płatne w pięć lat), potem postara się przedłużyć umowę z Derrickiem White’em. A potem wróci do biura, żeby dalej główkować, jak optymalnie otoczyć Browna i Tatuma ludźmi, z którymi ci będą mogli iść po kolejne tytuły.
Nie wiem jak NBA to robi, ale bywa w niej dużo symboliki. Czasem naciąganej, czasem nie. W przerwie tego ostatniego meczu, gdy sporządzałem sobie notatki do niniejszego tekstu, już szykowałem się, żeby napisać, że Celtics prowadzili 18 punktami do przerwy ostatniego meczu, w drodze po swój osiemnasty tytuł. Ale wtedy Payton Pritchard, rzutem zza połowy boiska ustalił wynik pierwszej połowy na 67:46. Miał 18, poprosił krupiera o kolejną kartę, wbił „oczko”. To też było symboliczne. Tak samo jak to, że Horford zagrał swoje pierwsze play-offy przeciwko Celtom Garnetta, Allena, Pierce’a i Rondo i tak długo musiał czekać na swój tytuł.
No dobrze, to co teraz z Dallas i Luką? A nic, to znaczy wszystko dobrze. Przybył, zobaczył, nie wygrał. Ale teraz wie, gdzie będzie musiał poczynić usprawnienia w swojej grze, swoim treningu, diecie, podejściu do sędziów, siebie samego, swoich kolegów. To też będzie proces, który odbywać się będzie na naszych oczach i już teraz nie mogę doczekać się efektów. Mavs nie byłoby w tych finałach, gdyby nie Słoweniec. O tym nie zapominajmy. Pamiętajmy też, że Luka ma tylko 25 lat. Mam wrażenie, że koszykarski świat zbyt często o tym zapomina. Pamiętajmy też, że mimo wybitnej obrony Bostonu, tej indywidualnej, jak i drużynowej, mimo kontuzji z którymi grał, Luka był w stanie notować w tych finałach po 29,2 punktu, 8,8 zbiórki, 5,6 asysty oraz 2,6 przechwytu. Luka jest wybitny, a będzie jeszcze lepszy. O to możemy być spokojni. Lider Mavs bywa bólem w dolnej części pleców dla sędziów i rywali na boisku, ale w pomeczowych wywiadach wypowiada się z klasą i szacunkiem. Na pytanie czego zabrakło jemu i Mavs, by pokonać Boston, Luka powiedział „nie zrobiłem wystarczająco dużo”. Ani razu też nie użył kontuzji jako wymówek. Teraz, gdy na własnym ciele przekonał się ile dzieli go od tytułu, nie mogę doczekać się jak po wakacjach zobaczę jego usprawnioną, lepszą wersję. A nie mam cienia wątpliwości, że taką zobaczę.