Oddaję w Twe dłonie drugi z trzech tekstów, w których poruszam trzy różne tematy, które ostatnio chodziły mi po głowie. W pierwszym zająłem się fenomenem Stepha Curry'ego. W tym pochylę się nad Jerami Grantem i jego nowym rozdziale w karierze, w barwach Detroit Pistons. Kyrie'ego Irvinga zostawiam sobie na koniec.
Jerami Grant po przenosinach z Denver do Detroit notuje po 23.8 punktu w każdym meczu. Jest to ogromny skok z 12 punktów, które zdobywał sezon temu w barwach Nuggets. Do tego zalicza co wieczór po 5.3 zbiórki, 2.9 asysty oraz 1.2 bloku. Jest oczywiście najpoważniejszym kandydatem do zgarnięcia nagrody dla gracza, który poczynił największe postępy (MIP), ze sporym dystansem nad konkurencją. Historia Jeramiego Granta świadomie wybierającego przebudowujących się Pistons ponad play-offowych Nuggets, jest jedną z ciekawszych do śledzenia historii tego sezonu.
A co powiesz, jak powiem Ci, że nie dzieje się w niej absolutnie nic nadzwyczajnego na skalę NBA? Napisawszy to zdanie, od razu pragnę zaznaczyć, że w żadnym wypadku nie chcę umniejszać grze Granta. Dlaczego miałbym to robić? Chcę tylko, żeby jego przykład posłużył mi w tym tekście za (kolejny) dowód na to, jak wiele jest talentu w obrębie NBA. Kolejny, bo od lat staram się o tym mówić i pisać kiedy tylko mogę. Chcę też, a może przede wszystkim, żeby jego historia w Pistons była idealnym przykładem do wyjaśnienia pewnych mechanizmów działania, które panują w NBA. I od tego drugiego pozwolę sobie zacząć. Zapraszam.
Niemal każdy kto przychodzi do NBA, przychodzi do niej jako "ktoś". Jako mistrz NCAA, jako wyróżniająca się postać w koszykówce akademickiej, jako mistrz swojego stanu, jako uśpiony talent spoza USA, jako gracz, o którym wcześniej mówiło się i pisało. Młodzi zawodnicy przychodzą do ligi jako nieprzeciętnie utalentowani sportowcy, jako gwiazdy na wcześniejszych etapach swojego koszykarskiego rozwoju. Liga NBA ocieka talentem i nieprawdopodobną fizycznością od góry do samego dołu. Nagle ci wszyscy młodzi, przebojowi gracze trafiają do organizacji i środowisk, w których jednak, z różnych przyczyn, nie zawsze dostają prawdziwą szansę na pokazanie swoich możliwości. Mija rok, dwa, trzy. Z wielkiej nadziei na piękną karierę, stają się po prostu jedynymi z wielu. Kończą się ich debiutanckie umowy, a tym samym schodzi z nich ochronny parasol. Jeśli chcą zostać w lidze i zarabiać, muszą się z tym pogodzić, bo na koniec dnia, nawet nie będąc gwiazdami, nawet nie będąc starterami, i tak mają szanse na ogromne pieniądze i ogromny zaszczyt bycia wśród 450 najlepszych koszykarzy świata. Robią sobie szybki rachunek sumienia i jadą ze swoimi karierami dalej. Już nie jako gwiazdy, już nie jako wyróżniające się postaci, a tak zwyczajnie, jako gracze na poziomie rotacji w drużynie NBA. Już nie jako dominujący piłkę łowcy punktów, a jako gracze na kilka czy kilkanaście minut, z określonym, dość wąskim zakresem obowiązków. Jak spojrzeć na to z boku, to nadal jest dużo, nawet bardzo dużo. Po tych wszystkich marzeniach o byciu All-Starami, o zapisaniu się w historii NBA, ich balon motywacji traci trochę powietrza, ale nadal jest go tam sporo. Dlaczego jedni gracze dostają szanse, a inni nie?
NBA to jest biznes. Decyzje sportowe stają się decyzjami biznesowymi. Decyzje biznesowe stają się decyzjami sportowymi. Zanim dany klub zrozumie, zanim pogodzi się z tym, że źle wybrał w drafcie, da swojemu zawodnikowi wybranemu w powiedzmy top 6-8 tyle szans, ile tylko wlezie. Ta cytryna bardziej wyciśnięta być już nie może. W przypadku niskich wyborów nie potrzeba dużych ceregieli i starań. Może się udać, ale wcale nie musi, bo odpowiedzialność biznesowa towarzysząca wybraniu gracza z 47 numerem jest nieporównywalnie niższa od tej, jaka jest przy wyborze gracza z „jedynką”.
Tak samo jak z zawodnikami, którzy dostają wielkie pieniądze w ramach wielkich kontraktów. Dla fanów są to biegający po parkietach koszykarze, lepsi i gorsi. Dla menadżerów, właścicieli i trenerów są to biznesowe decyzje, które im są droższe, tym większe niosą ze sobą ryzyko niepowodzenia (ale też szansę na sukces), tym częściej i chętniej omawiane i oceniane pod względem sportowym i biznesowym.
Jeśli dany gracz w wielkim kontraktem nie spełni pokładanych w nim nadziei, to nie tylko będzie szkoda (z pozycji parkietu), że się nie udało. Zwykle ktoś przypłaci za to własną posadą. Czasem zastanawiacie się czemu dany zawodnik gra ponad kimś innym w rotacji, choć ewidentnie jest gorszy. Cóż, to jest właśnie ta część koszykarskiego biznesu. Trenerzy i menadżerowie zazwyczaj jadą na jednym wózku i wzajemnie próbują się chronić. Szczególnie jeśli menadżer przychodził do danej organizacji pierwszy, a trener był wybrany za jego zgodą i wiedzą. Jeśli okazuje się, że gracz zarabiający $25 mln za sezon gra gorzej, niż ten który zarabia $5 mln, to rezygnacja z grania tym cenniejszym, jest częściej brana za złą decyzję biznesową przy podpisywaniu umowy, niż trenerski kunszt i maksymalizowanie talentów. Trener, jeśli chce zachować pracę i nie sprawiać, żeby jego menadżer (a raczej jego decyzja) wyglądał źle, to gra tym droższym, aż do momentu ewentualnego transferu, albo innego rozwiązania tego problemu. Pytasz gdzie w tym wszystkim Jerami Grant? Spokojnie, będzie. To powyżej, to niezbędne wprowadzenie, nakreślenie tła i realiów panujących w NBA.
Koszykarze NBA są lepsi w swoim fachu, niż ludziom powszechnie się wydaje. Ten pandemiczny sezon (jeśli ktoś nie widział tego wcześniej) całkiem nieźle to pokazuje. Nagle wchodzi do gry zawodnik, o którym nigdy wcześniej nikt nie słyszał, i zdobywa 20+ punktów i widać, że w koszykówkę umie grać. Dostał okazję, pokazał się. Ale przecież taka okazja mogła nigdy się nie nadarzyć. Mógł przesiedzieć zakurzony na ławce cały sezon, a potem zabrać się do Europy za lepsze lub porównywalne pieniądze i gwarancję gry.
I tu wreszcie pojawia się Jerami Grant. Tak, Jerami Grant umie grać w koszykówkę. Czy mieliśmy co do tego wątpliwości? Jerami Grant z funkcjonowania w sztywnym gorsecie schematów walczących o tytuł Nuggets, wszedł do ubogiej w talent szatni Pistons, którzy dodatkowo podeszli do tego sezonu bez większych sportowych ambicji i planu minimum. Pytania, które zawsze trzeba zadać przy tego typu historiach brzmią – co jest sufitem jego umiejętności i możliwości? Jak daleko może zajść drużyna z nim jako twarzą organizacji?
Może się mylę, ale twierdzę, że u gracza, który za chwilę będzie miał 27 lat, który jest w NBA od 2014 roku ten sufit jest już bardzo blisko, o ile właśnie nie został osiągnięty. A w związku z tym, czy przypadkiem nie mamy już odpowiedzi na wszystkie te powyższe pytania – a brzmią one, że to, co Grant robi w tym sezonie, w sferze indywidualnych osiągów, to puste kalorie w grze o nic, poza dobrym miejscem przed te
gorocznym draftem. A coś takiego, gdyby tylko nadarzyła się okazja, byłoby w stanie powtórzyć wielu innych graczy, którzy w swoich rotacjach pełnią role takie, jaką Grant pełnił w Nuggets. Z Grantem, jako „jedynką” organizacji nie zdobędziesz tytułu, najprawdopodobniej też nie wejdziesz nawet do play-offów. Gdyby w Pistons, w przyszłości pojawił się gracz lepszy od Grant, a potem jeszcze jeden, to wtedy tak, wtedy taka drużyna może zacząć regularnie wyrywać…ale już bez Granta w fotelu kierowcy. Rozumiecie?
Dlatego i tylko dlatego piszę, że w tej historii nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Pistons wygrali tylko 8 z 29 rozegranych meczów. Gorsi w NBA są tylko Timberwolves. Takie drużyny, takie sytuacje, to tak zwane „trampoliny” dla karier zawodników. To są idealne okoliczności, żeby produkować statystyki, wejść na radary innych drużyn, fanów oraz mediów, by potem…hmm, podpisać jeszcze lepszy kontrakt, przejść do lepszej drużyny. Każdego roku jest pewna grupa ekip, które mają do wydania pieniądze. Każdego roku znajdą się też wolni agenci, którzy bardzo chętnie z tych pieniędzy skorzystają. Trener każdej drużyny ma do rozdania role, minuty, odpowiednią liczbę rzutów w każdym meczu. Więc dlaczego nie? Jerami Grant dostał od Pistons o prawie 10 minut gry więcej, niż w Denver, oddaje o prawie 11 rzutów więcej. Dostał szansę i z niej korzysta. Poza tym, w jego grze nie dzieje się nic spektakularnego – trafia 44.3% z gry (47.8% rok temu), 38.7% zza łuku (38.9% rok temu). Zawodowi koszykarze chcą wygrywać i dobrze zarabiać. Najlepiej równolegle. Ale jeśli z którejś z tych rzeczy muszą zrezygnować, to rzadko kiedy jest to zarabianie. I jak dla mnie, nie ma nic w tym złego. Kariera sportowca nie trwa wiecznie. Tytuł rokrocznie zdobywa tylko jedna organizacja, czyli 12-15 zawodników. A zarobić chcą przecież wszyscy w lidze.
Ale OK, przyjmijmy, że nie mam racji, że jednak ten jego jakościowy skok coś znaczy w szerszej skali, że coś większego będzie można zbudować na tej eksplozji talentu Granta. No dobrze, to powiedz mi którą opcją w ataku może być teraz Grant w drużynie z mistrzowskimi aspiracjami i dlaczego nadal tylko czwartą, może trzecią? No właśnie. Albo lepiej. Wyobraź sobie, że ta wersja Granta wraca nagle do Denver i co się dzieje? A no nic. W kolejce na stołówkę nadal jest za Jokicem, Murray'em, a najpewniej także i za Porterem Jr'em. Rozumiesz? Bo chyba nie powiesz mi, że pomiędzy tym jak Nuggets odpadli z Lakers w Finale Zachodu, a początkiem nowego sezonu, Grant tak mocno i efektywnie pracował nad swoim rozwojem, że dodał do swojej gry aż tyle? To tak nie działa. Nie na taką skalę.
A propos trampoliny, to jest jeszcze jeden wątek tej historii. Gra agentów i agencji. Usługami Granta byli zainteresowani m.in. Los Angeles Lakers, ale nie mieli tyle luźnych pieniędzy w salary, żeby być realną konkurencją na wolnym rynku. Interesy Granta reprezentuje agencja Imperative Sports Consultants. Nie jest to ani duża, ani znana agencja w świecie zawodowego basketu. Jerami Grant jest jej najlepszym graczem, najbardziej znanym i ledwie jednym z dwóch w NBA w tej stajni (drugi to Jalen Smith z Suns).
I teraz skup się – Jerami Grant za niecały miesiąc skończy 27 lat. Gdy wypełni kontrakt z Pistons (3x $20 mln), gdy będzie siadał do negocjacji o nową umowę, będzie 29-latkiem. To będzie idealny wiek, idealny moment, żeby dostać kolejny, prawdopodobnie ostatni, tłusty kontrakt w swojej karierze. Po trzech „trampolinowych” latach w Pistons, argumenty za tym, żeby na jego nowej umowie (w Detroit czy gdziekolwiek indziej) było dużo zer, będą silne. Nie byłyby takie po trzech latach w Nuggets, ani żadnej innej ekipie z mistrzowskimi aspiracjami. Nuggets ostatecznie położyli na stole dokładnie tyle, ile Grant i jego agent wzięli od Pistons. Ale dobry agent musi być trochę szachistą, umieć przewidywać i analizować. Po trzech latach w Nuggets, nawet gdyby każdy był zakończony mistrzowskim tytułem, nawet gdyby Grant był jedną z kluczowych postaci tej rotacji, to ciężko wyobrazić sobie scenariusz, w którym w ataku znalazłby się ponad Jokicem, Murray'em, a pewnie także i coraz lepszym Porterem Jr'em. Rachunek był więc prosty. Jak dobry w obronie Grant by nie był, jak ważny dla rotacji Mike'a Malone'a by nie był, to najsilniejszym argumentem w kontraktowych negocjacjach są zawsze indywidualne liczby.