Po 20. latach przerwy WKS Śląsk Wrocław ponownie Mistrzem Polski w koszykówce mężczyzn! W finałowej rywalizacji drużyna trenera Andreja Urlepa pokonała Legię Warszawa 4:1. Dla wrocławian to 18. tytuł mistrzowski w historii. Brązowe medale powędrowały do Anwilu Włocławek, który w dwumeczu uporał się z Grupą Sierleccy Czarnymi Słupsk.
To była jedna z najciekawszych serii play-off Polskiej Ligi Koszykówki od lat. Przed startem sezonu nikt o zdrowych zmysłach nie postawiłby złamanego grosza, że w finale zmierzą się Śląsk i Legia – odpowiednio 5. i 6. drużyna po rundzie zasadniczej. Nieprawdopodobna saga, w której warszawiacy gładko ograli poprzedniego mistrza, Arged BM Stal Ostrów Wielkopolski oraz Anwil, zaś wrocławianie mozolnie i z wielkim trudem pokonali Enea BC Zastal Zielona Góra i Czarnych. Z jednej strony niespodziewany pretendent do tytułu, meldująca się po raz pierwszy w finale Energa Basket Ligi warszawska Legia, z drugiej odradzający się niczym feniks z popiołów Śląsk, którego kampania sentymentalnie cofnęła nas dwadzieścia lat wstecz.
Pięciomeczowa seria nie była szczęśliwa dla Legii. Trener Wojciech Kamiński musiał mocno gimnastykować się podczas układania składu na poszczególne mecze. Jeszcze w trzecim meczu półfinałów z Anwilem cios łokciem od rywala otrzymał Adam Kemp. Wydawało się, że to tylko rozcięcie łuku brwiowego, ale szczegółowe badania wykazały złamanie kości oczodołu. Kemp musiał odpocząć od gry czekając na specjalną maskę, która pozwoliła mu grać dopiero w meczu nr 3 finału. Poważna kontuzja stawu skokowego w końcówce pierwszego meczu finałowym na dłużej wykluczyła z gry Grzegorza Kulkę, który w tym sezonie był jednym z liderów polskiej rotacji warszawskiego zespołu. Aby uzupełnić liczbę sześciu Polaków w składzie trener Kamiński w trybie awaryjnym ściągał do Wrocławia Jakuba Śliwińskiego. Dziewiętnastolatek, który w tym sezonie zagrał jedynie 43 sekundy w PLK, jeszcze w dniu meczu o godzinie 12 kończył pisanie matury z fizyki. Z kolei mecz numer 5 z powodu urazu kolana musiał opuścić Jure Škifić. Po stronie Śląska było znacznie mniej problemów. Jedynym ubytkiem kadrowym zespołu trenera Andreja Urlepa był Jakub Karolak, którego z gry w finale wykluczyła poważna kontuzja kolana.
Mimo kłopotów personalnych obu zespołów każdy z pięciu finałowych meczów był niezwykle zacięty. Zawodnicy postarali się, aby o finałowej rywalizacji było w koszykarskim światku głośno. Nawet kiedy jedna z drużyn obejmowała dość pokaźne prowadzenie to rywale dość szybko niwelowali różnicę punktową. Prowadzenie zmieniało się jak w kalejdoskopie. Tak było choćby w meczu nr 2, w którym podopieczni trenera Urlepa rozpoczęli serią 15:2, aby na przerwę schodzić z trzema punktami straty do Legii. Odpowiedzialność za decydujące momenty spoczywała na barkach liderów obu drużyn. Sukces Śląska pokazał dobitnie, że to we wrocławskim zespole czołowi zawodnicy wywiązali się lepiej ze swoich obowiązków i w krytycznych sytuacjach potrafili przechylić szalę na swoją korzyść.
Po pierwszym meczu, wygranym w Hali Stulecia przez Śląsk 76:72, gdzie ze znakomitej strony pokazali się Travis Trice i Aleksander Dziewa, mieliśmy nadzieje na niezwykle emocjonującą rywalizację. W barwach gości brylował Robert Johnson, a dzielnie wspierał go Raymond Cowels, który trafił aż cztery rzuty za trzy punkty. Legia odpowiedziała znakomicie w kolejnym spotkaniu, doprowadzając – tym razem w Hali Orbita – do remisu. Warszawiacy rzucili aż 13 „trójek”, a koncert na parkiecie rywala zagrał Muhammad-Ali Abdur-Rahman, zdobywca 27 punktów. Rywalizacja z pięknych, wrocławskich obiektów przeniosła się do Warszawy, do hali na Bemowie. Jak wspominał redaktor naczelny Sport.pl, Łukasz Cegliński, kameralny obiekt na 1,5 tys. widzów przypomina hangar dla helikopterów, a nie halę sportową z prawdziwego zdarzenia, godną gościć największe sportowe wydarzenia. Na taki obiekt w Warszawie od lat czekają przedstawiciele wszystkich sportów halowych.
Stolica, w której wraca moda na koszykówkę musiała przełknąć gorzką pigułkę. Oba spotkania w hali na Bemowie wygrał Śląsk, a scenariusz ostatnich fragmentów był bliźniaczopodobny. Na 75 sekund przed końcem meczu numer 3 gospodarze przegrywali zaledwie trzema punktami. Na doprowadzenie do remisu mieli aż trzy szanse, gdy po każdym niecelnym rzucie odbierali piłkę graczom z Wrocławia. Skuteczność zawiodła, goście skontrowali, Dziewa trafił spod kosza z faulem i Śląsk zbudował przewagę, której nie pozwolił oddać. Dwa dni później oba zespoły miały problem z trafianiem rzutów, ale w kluczowym momencie sprawy w swoje ręce wziął Trice, który w czwartej kwarcie pozwolił wrocławianom objąć trzypunktowe prowadzenie. Okazji na dogrywkę nie wykorzystali Johnson i Łukasz Koszarek, którzy spudłowali swoje próby. Śląsk wracał do domu przypieczętować zdobycie mistrzostwa.
Bilety na piąte spotkanie finału w Hali Stulecia zniknęły tak szybko, że ci którzy w ogóle pomyśleli o ich zakupie mogli spokojnie sprawdzić program telewizyjny, aby ułożyć sobie piątkowe popołudnie i wieczór. Pięć tysięcy kibiców obejrzało prawdziwy rollercoaster emocji. Śląsk wygrał pierwszą kwartę 16-punktami, ale w drugiej został wprost zmieciony z parkietu. Zaledwie 6 „oczek” wrocławian wobec serii 18:0 i łącznie 27 punktów Legii sprawiło, że to goście schodzili na przerwę z prowadzeniem +5. W drugiej połowie gospodarze wzięli się do solidnej roboty. Po „trójkach” Kerema Kantera i Kodiego Justice’a Śląsk wyszedł na najwyższe, 18-punktowe prowadzenie i tylko katastrofa mogła odebrać im tytuł mistrzowski. Legia nie potrafiła się już podnieść po takim ciosie. Po ostatniej syrenie Hala Stulecia eksplodowała szczęściem wrocławskich kibiców, którzy swoją „inwazją” na parkiet zakłócili nieco uroczystość wręczenia medali i trofeów.
Puchar i złote medale powędrowały w ręce zawodników Śląska, wśród których najważniejszą postacią tego wieczoru był Travis Trice. 29-letni Amerykanin po raz drugi w tym sezonie otrzymał statuetkę MVP, tym razem za fenomenalne występy w play-off i poprowadzenie swojej drużyny do 18. Mistrzostwa Polski. MVP sezonu zasadniczego trafił do Wrocławia w trakcie sezonu. Miał grać w Australii, ale nie chciał przyjąć szczepienia na COVID-19, które jest wymagane, aby móc wziąć udział w tamtejszych rozgrywkach. Dzięki temu otworzyła się szansa dla zespołów z Europy. Śląsk wykorzystał szansę pozyskania Trice’a, o którego pytała również Legia. Warszawianie mieli jednak trzy razy mniej środków niż zespół z Wrocławia, za którym stał również atut gry w europejskich pucharach. Rozgrywający ze Springfield w Ohio niemal z marszu stał się wiodącą postacią i reżyserem gry Śląska. Brał ciężar zdobywania ważnych punktów na siebie, a kiedy wyraźnie mu nie szło potrafił skutecznie obsłużyć wszystkich kolegów na parkiecie. Robił dokładnie to, czego drużyna potrzebowała. Ze średnimi 19,6 punktu, 7 asyst i 3 zbiórek był najlepszym zawodnikiem finałowych starć z Legią, w których wymusił na rywalach łącznie 38 przewinień.
Chwała zwyciężonym, ale niewątpliwy sukces Legii jakim jest srebrny medal Mistrzostw Polski w koszykówce, miesza się z niedosytem. Przed rozpoczęciem sezonu każdy w Warszawie taki wynik brałby w ciemno, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. W finale „Legioniści” musieli uznać wyższość lepiej dysponowanego i równiej grającego rywala. Srebro w połączeniu z ćwierćfinałem FIBA Europe Cup to dla zespołu Wojciecha Kamińskiego sukces wręcz spektakularny. Szkoleniowiec warszawiaków wykrzesał z zespołu wszystko co było możliwe, a nie była to drużyna gwiazd. Niezbyt okazały budżet pozwolił jednak pozyskać weterana ligowych parkietów, Łukasza Koszarka, dla którego srebro jest 12 medalem w 18-letniej karierze. Legia trafiła również z obcokrajowcami – Johnson, Abdur-Rahman i Cowels stanowili kręgosłup „Wojskowych”, a przy nich rośli także zawodnicy krajowej rotacji. Dobry rok Grzegorza Kulki, najlepszy w karierze sezon Grzegorza Kamińskiego, czy przebłyski młodego Jakuba Sadowskiego dobrze wróżą w perspektywie kolejnego sezonu.
Z pewnością nie pisalibyśmy o sukcesie Śląska Wrocław, gdyby nie decyzja władz klubu o zmianie szkoleniowca. Z Petarem Mijoviciem pożegnano się w październiku, gdy wrocławianie z bilansem 2-4 pałętali się w środku tabeli Energa Basket Ligi z marną perspektywą przed startem rozgrywek Eurocup. Kiedy 11 października 2021 roku władze wrocławskiego klubu poinformowały o zatrudnieniu Andreja Urlepa wszyscy szczypali się niedowierzając i nerwowo sprawdzając rok w kalendarzu myśląc, że to sen. 65-letni Słoweniec udowodnił wszystkim wątpiącym, że nie przeszedł na drugą stronę rzeki, ale nadal ma to coś, co pozwala mu wygrywać. I chociaż Śląsk nie zawojował Eurocupu odnosząc ledwie 3 wygrane w 16 spotkaniach, później dostając bolesną lekcję od Gran Canarii w 1/8 play-off, a zajmując 5. miejsce w sezonie zasadniczym PLK pozbawił się atutu przewagi własnego parkietu, doświadczenie Urlepa zaprocentowało. Wrocławianie w kluczowym momencie potrafili wznieść się na wyżyny umiejętności, a liderzy zespołu balansowali ciężarem gry. Słoweński szkoleniowiec po raz 6. został Mistrzem Polski i po raz piąty ze Śląskiem. Jest jednocześnie najstarszym trenerem, który zdobył najważniejsze trofeum w polskim baskecie.
Zespół to słowo kluczowe w kontekście mistrzowskiego tytułu Śląska. O bezdyskusyjnym liderze jakim był Travis Trice już wspominaliśmy. Wyśmienity sezon mają za sobą także podkoszowi wrocławian – Kerem Kanter, Aleksander Dziewa oraz Ivan Ramljak. Transfer tureckiego środkowego odbił się nad Wisłą szerokim echem z uwagi na bardziej znanego z występów w NBA starszego brata Enesa. Młodszy z klanu Kanterów w krajowych rozgrywkach pokazał swoją dużą wartość nie tylko pod koszem, ale także w grze na obwodzie, kiedy w pojedynczych meczach potrafił rzucić 3-4 „trójki”. Dziewa i Ramljak z kolei potwierdzili ubiegłoroczną dyspozycję, w której nie było przypadku. Wartość dodaną do zespołu wniósł również Kodi Justice, który mimo nierównej formy potrafił dać impuls w fazie play-off. U boku Trice’a rósł także Łukasz Kolenda. Młody rozgrywający po znakomitym sezonie w barwach Trefla Sopot długo nie mógł odnaleźć się we wrocławskiej rotacji. W końcowej fazie sezonu pokazał jednak, że warto na niego stawiać.
Droga do tytułu wiodła przez 63 mecze ligowe i pucharowe. Długa i wyczerpująca podróż odpłaciła się czystym złotem. Śląsk po 20 latach napisał nową piękną kartę w swojej historii. W ciągu minionych dwóch dekad od ostatniego tytułu klub dwukrotnie, w 2008 i 2016 roku, znikał z koszykarskiej mapy Polskiej Ligi Koszykówki. Żywym symbolem odrodzenia wrocławskiej legendy w 2017 roku jest Aleksander Dziewa, który przebył ze Śląskiem cierniową drogę od II ligi, czyli trzeciego poziomu rozgrywkowego do Energa Basket Ligi, choć za sprawą dzikiej karty. Dziś jest najważniejszym graczem polskiej rotacji we wrocławskim zespole, a przede wszystkim Mistrzem Polski. Śląsk znów jest na tronie, znów w Hali Stulecia, znów z Andrejem Urlepem na trenerskim stołku. Stolica Dolnego Śląska może hucznie celebrować „osiemnastkę”. Wrocław ponownie zapłonął miłością do basketu.