Skip to main content

Dobiegł końca turniej BNP Paribas Warsaw Open, czyli jedyna impreza rangi WTA w Polsce. Obsada nie powaliła, a główna faworytka, którą była oczywiście Iga Świątek, dość łatwo wygrała rywalizację.

Zanim dojdziemy jednak do niedzielnego finału na kortach Legii, warto nieco przybliżyć tę imprezę, bo wciąż nie wszyscy fani sportu wiedzą, że Polska organizuje poważne tenisowe granie. Turniej pod nazwą Poland Open ma krótką historię. Pierwsza edycja odbyła się w 2021 roku w Gdyni. W zeszłym roku impreza przeniesiona została do Warszawy, a główną bohaterką miała być Iga Świątek. Miała, ale dość niespodziewanie poległa w meczu ćwierćfinałowym z późniejszą zwyciężczynią, Caroline Garcią.

Świątek nie mogło zabraknąć w Warszawie również w tym roku, skoro jednym z organizatorów tego turnieju jest jej ojciec, Tomasz Świątek. Ba, na prośbę liderki rankingu na kortach wymieniona została nawierzchnia. Ceglastą mączkę wymieniono na twardą nawierzchnię, tak by lipcowy turniej był już dla Igi przygotowaniem do dalszej części sezonu, w której będzie ona rywalizować właśnie na kortach twardych. Rzecz jasna zwieńczeniem tej amerykańskiej części będzie US Open, gdzie Polka będzie bronić tytułu sprzed roku.

Turniej BNP Paribas Warsaw Open, bo taką nazwę nosił w tym roku, ma rangę 250, co oznacza, że zwyciężczyni otrzymuje dokładnie 250 punktów do rankingu WTA. Takie imprezy na ogół nie mają zbyt mocnej obsady. Najlepsze zawodniczki szukają turniejów 500 albo 1000, gdzie można więcej zarobić – zarówno finansowo, jak i rankingowo. Obecność Świątek w Warszawie była jednak w pełni zrozumiała. Poza nią „headlinerką” turnieju była Karolina Muchova, czyli tegoroczna finalistka French Open, gdzie przegrała przecież właśnie ze Świątek. Co więcej, wstępnie anonsowała się też Marketa Vondrousova, czyli sensacyjna zwyciężczyni niedawnego Wimbledonu. Czeska ostatecznie jednak zrezygnowała z gry w Warszawie. Poza Świątek i Muchovą listę rozstawionych zawodniczek uzupełniły więc: Katerina Siniakova, Zhu Lin, Zhang Shuai, Camila Giorgi (finalnie się wycofała), Linda Fruhvirtova i Linda Noskova. Umówmy się – taka obsada nikogo nie rzucała na kolana, a wymienianie kolejnych nazwisk nie ma większego sensu.

Chociaż kilka z nich jeszcze wymienimy, bo akurat żadna z rozstawionych zawodniczek – poza Świątek – nie dotarła choćby do półfinału. Sam turniej toczył się z problemami, których nastręczała kapryśna pogoda. Dała się ona we znaki szczególnie w środę i piątek, gdy nie udało się rozegrać prawie żadnych spotkań. Efekt był taki, że część zawodniczek – w tym Iga Świątek – musiało grać dwa mecze jednego dnia. Kibice, którzy kupili bilety na ten dzień, byli wniebowzięci. Ci, którzy mieli wejściówki na środę i piątek, mogli czuć się oszukani przez los.

Droga Świątek do triumfu? Jako się rzekło, nie była specjalnie kręta. We wtorek pokonała mało znaną zawodniczkę z Uzbekistanu, Niginę Abduraimovą (6:4; 6:3). W czwartek Iga ograła 6:2; 6:2 Amerykankę Claire Liu. W sobotę rano Polka wyszła na korty Legii po raz pierwszy, by zmierzyć się z Lindą Noskovą. Skończyło się dość gładkim 6:1; 6:4. Tego samego dnia, ale już pod wieczór, Świątek stanęła do batalii półfinałowej. Rywalką była Yanina Wickmayer. Pierwszy set, wygrany 6:1, nie zwiastował problemów. Drugi z początku też. Świątek prowadziła 5:2 i miała trzy meczbole. Niespodziewanie rywalka odrodziła się i doprowadziła do stanu 5:5, a dalsza część rywalizacja była niemożliwa z powodu zapadających ciemności. Mecz trzeba było dogrywać w niedzielę przed finałem, w którym na swoją rywalkę czekała już Laura Siegemund. Niemka w bratobójczym pojedynku po bardzo długim meczu ograła w sobotę Tatjanę Marię.

Wróćmy jednak do dokańczanego półfinału z udziałem liderki rankingu. Wickmayer zaczęła od wygrania swojego serwisu i zrobiło się 6:5. Świątek wyrównała na 6:6, zatem o losach drugiego seta decydował tie-break. Iga miała w tym meczu wyraźny problem z „domknięciem” drzwi. Prowadziła już 5:1, ale zrobiło się 5:4. Potem miała dwa meczbole (czyli w sumie już czwartego i piątego w meczu) i oba zmarnowała. Zrobiło się 6:6. Szósta piłka meczowa wreszcie zakończyła to spotkanie. Iga tym razem nie śpieszyła się, ładnie rozprowadziła akcja, a potem uderzyła przy samej linii bocznej i tym trafieniem „inside-out” zapewniła sobie udział w finale, który rozpoczął się godzinę później.

O finale nie ma się specjalnie co rozpisywać. 153. w rankingu WTA Siegemund nie załapała się na grę w tym meczu i niewiele brakowało, a wróciłaby do hotelu „rowerkiem”. Przegrała bowiem 0:6; 1:6. Mecz trwał niewiele ponad godzinę. W pierwszym secie wygrała tylko 10 punktów, w drugim 14. Dominacja Igi nie budziła żadnych wątpliwości.

15. tytuł w zawodowej karierze stał się faktem, a zatem 250 pkt wskakuje do rankingu, co chwilowo umacnia Polkę na prowadzeniu w WTA. Pora jednak na trochę poważniejsze turnieje niebawem.

Related Articles