Do finału zarówno Iga Świątek, jak i Jessica Pegula weszły bezdyskusyjnie, wygrywając 2:0 wszystkie cztery poprzednie mecze w turnieju. Jednak dzisiejsza finałowa rywalizacja WTA Finals była teatrem jednej aktorki. Tą aktorka była Iga Świątek, która nie tylko wygrała tę imprezę, ale również zapewniła sobie powrót na fotel liderki rankingu.
Przed meczem można było obawiać się Peguli, skoro w grupie rozprawiała się kolejno z Jeleną Rybakiną (7:5; 6:2), Aryną Sabalenką (6:4; 6:3) i Marią Sakkari (6:3; 6:2), a potem w bratobójczym pojedynku półfinałowym ograła Cori Gauff (6:2; 6:1). To były wyniki na poziomie Igi Świątek. Eksperci zgodnie podkreślali, że Pegula znakomicie radzi sobie w trudnych warunkach w Cancun. Mówiło się o życiowej formie Amerykanki.
Wszystko to można wrzucić do kosza. A właściwie wrzuciła to Iga Świątek, która w poniedziałkowy wieczór (czasu polskiego) po prostu zmiażdżyła swoją rywalkę. Mecz trwał ledwie godzinę! Tak, to nie żarty. Finał najważniejszego turnieju poza wielkoszlemowymi został rozstrzygnięty w 60 minut, a Jessica Pegula ugrała w nim zaledwie jednego gema! Jednego! Wygrała swój pierwszy gem serwisowy w pierwszym secie, doprowadzając do stanu 1:1. Od tego momentu Polka wygrała kolejnych 11 gemów, niemal wszystkie bardzo pewnie.
Przy wyniku 6:1; 6:0 nawet nie ma sensu omawiać gry. Przewaga Igi była gigantyczna. Grała jak maszyna. Prawie się nie myliła, a Pegula popełniała sporo błędów i nie miała żadnego pomysłu na grę. Końcowa statystyka punktów w meczu? 51:21 na korzyść nowej-starej liderki rankingu. Niewiarygodne. Tak jak niewiarygodne jest „wypiec” w finale „mastersa” palucha i bajgla.
To pierwsze zwycięstwo Świątek w tym turnieju. Rok temu odpadła w półfinale, dwa lata temu odpadła w grupie. W tym roku w Cancun nie było na nią mocnych i do swojej pokaźnej już kolekcji zwycięstwo dokłada WTA Finals 2023. Ale nie jest pierwszą Polką, która tego dokonała – w 2015 roku w Singapurze najlepsza okazała się Agnieszka Radwańska. Różnica jest jednak taka, że dla „Isi” był to największy sukces w karierze, a Świątek ma już w dorobku cztery Wielkie Szlemy, które są jednak w hierarchii tenisowych imprez ciut wyżej niż turniej finałowy.
Długo wydawało się, że turniej w Cancun zapamiętamy przede wszystkim jako organizacyjną farsę. Na szczęście koniec końców pamiętać będziemy wielki triumf polskiej tenisistki, która w finale nie dała rywalce żadnych szans, a i we wczorajszym półfinale z Aryną Sabalenką pokazała wielką klasę, wygrywając 6:3; 6:2. Mecz z Białorusinką, która niezbyt długo nacieszyła się prowadzeniem w rankingu, stał na świetnym poziomie i mimo pewnego zwycięstwa Polki, Sabalenkę również należy pochwalić. Dziś na korcie w Cancun wyrównanej walki już nie było.
Ale czy nas to martwi? No nie.
Kłaniamy się w pas naszej mistrzyni, która w cudowny sposób podsumowuje udany dla siebie sezon.