Dominacja Igi Świątek trwa w najlepsze. Polka w niedzielę wygrała swój piąty z rzędu turniej, a liczba kolejnych, wygranych meczów wynosi już 28.
To co wyprawia Świątek to istna miazga. Kilka dni temu opisywaliśmy jej zwycięski pojedynek z Victorią Azarenką w 1/8 finału. To był czwartek. W piątek, sobotę i niedzielę Iga znów wychodziła na kort w Madrycie i wygrywała trzy kolejne mecze – z Biancą Andreescu (7:6; 6:0), Aryną Sabalenką (6:2; 6:1) i Ons Jabeur (6:2; 6:2). Po sukcesach w Dosze, Indian Wells, Miami i Stuttgarcie przyszła pora na wiktorię również w stolicy Włoch. A już za tydzień startuje najważniejszy turniej „ceglastej” części sezonu – French Open. Iga Świątek będzie faworytką, co jest absolutnie oczywiste. Czy powtórzy swój triumf z 2020 roku? Na razie na horyzoncie nie widać zawodniczki, która mogłaby doskoczyć do poziomu Polki.
Najbardziej Świątek „męczyła” się w piątkowym ćwierćfinale, choć mowa w sumie tylko o pierwszym secie. Bianca Andreescu to doskonale znana Idze zawodniczka. Panie rywalizowały ze sobą także na szczeblu juniorskimi – są zresztą rówieśniczkami. Andreescu dwa razy w pierwszym secie odrabiała stratę dwóch gemów i doprowadziła do tie-breaka. Świątek zachowała jednak zimną krew – z tym w zeszłym sezonie często miewała kłopoty. Wygrała 7:2, a potem w drugim secie nie dała przeciwniczce żadnych szans. W pierwszych pięciu gemach Kanadyjka wygrała raptem pięć piłek! Szósty gem potrwał trochę dłużej, ale Świątek wykorzystała trzeciego meczbola i zameldowała się w najlepszej czwórce.
Przed półfinałem Aryna Sabalenka zapowiadała, że wyciągnęła wnioski i ma plan na mecz z Polką, która pokonywała ją w Doha i Stuttgarcie. Jeśli tym planem było wymachiwanie rękami i pomstowanie na cały świat, to trzeba przyznać, że to plan mocno nietrafiony. Ale już bez złośliwości – Sabalenka była po prostu o co najmniej klasę gorsza. Popełniała mnóstwo niewymuszonych błędów, a jej jedynym sposobem na grę były uderzenia „ile fabryka dała”. Co ważne, gdy Białorusinka zaczynała trafiać i istniało ryzyko, że przejmie inicjatywę w meczu, Polka reagowała bardzo spokojnie. Wciąż grała swoje, a błędy rywalki przychodziły same. Oczywiście – co innego statystyka, która mówi o „niewymuszonych błędach”, ale wiele razy wynikają one jednak z bardzo dobrych odbić rywali. I tak było w tym przypadku. Podsumowując – 76 minut na korcie, trzy stracone gemy i pewny awans do finału.
A finał? Ons Jabeur w zeszłym roku była bardzo niewygodną rywalką dla Igi – wygrywała z nią w Wimbledonie i Cincinnati. Ale to już historia. Teraz Polka wywiązała się z roli faworytki bezbłędnie. W pierwszej partii szybko objęła prowadzenie 3:0. Potem Jabeur była w stanie dwukrotnie wygrać swoje podanie, ale w ósmym gemie nastąpiło drugie przełamanie i Tunezyjka mogła już myśleć o tym, jak w drugim secie uprzykrzyć życie liderce światowego rankingu. Początek tego seta mógł zapowiadać problemy raszynianki, która na dzień dobry musiała bronić break pointa. Obroniła i wygrała tego gema, a potem trzy kolejne, dwukrotnie przełamując Jabeur. Trofeum rzymskiego turnieju było już na wyciągnięcie ręki. Jabeur nie miała jednak zamiaru odpuszczać. Wykazała się wielką wolą walki. Wygrała dwa kolejne gemy, a potem było bardzo blisko drugiego z rzędu przełamania serwisu Polki. Świątek od stanu 0:40 wybroniła trzy break pointy, a potem jeszcze czwartego. Opanowała sytuację i wygrała na 5:2. Podłamana takim obrotem spraw Tunezyjka dość łatwo przegrała gema nr 8 i cały mecz w stosunku 0:2. Zostawiła po sobie niezłe wrażenie, ale starczyło to na 83 minuty gry i urwanie Świątek czterech gemów. Na papierze wygląda to jednak słabo, oczywiście z perspektywy Jabeur patrząc.
Z perspektywy Polki wszystko wygląda kapitalnie. Po raz pierwszy w karierze obroniła tytuł w jakimś turnieju. Rok temu w Rzymie rozbiła Karolinę Pliskovą bez straty gema. Dziś trochę się pomęczyła, ale z naciskiem na „trochę”. Widać było jednak, że te 5 meczów w ciągu pięciu dni kosztowało ją sporo wysiłku – tak fizycznego, jak i przede wszystkim psychicznego. Iga zareagowała bardzo emocjonalnie i po ostatnim punkcie pojedynku z Jabeur padła na kort i rozpłakała się. W wywiadzie po meczu podkreślała, że rywalki stawiały jej trudne warunki, a ona mimo wszystko potrafiła grać bardzo dobrze i wygrywać, co jest dla niej szalenie ważne.
Nie będziemy się silić na kolejne kreatywne peany pod adresem naszej mistrzyni. Czekamy z niecierpliwością na Paryż. Jeśli uda się wygrać wszystkie siedem pojedynków i cały turniej, pobity zostanie przy okazji rekord zwycięstw z rzędu w kobiecym tenisie, który należy do Sereny Williams i wynosi 34…