Cóż to był za finał! Jeśli ktoś nie lubi żużla, to można było mu puścić ten mecz – jest duża szansa, że polubiłby. Pierwsze spotkanie finałowe DMP pomiędzy Motorem Lublin a Spartą Wrocław zakończyło się remisem 45:45 i było genialną reklamą czarnego sportu.
Pochwały należą się właściwie wszystkim – od zawodników, przez sędziego, po kibiców. Wiadomo było, że po 21:00 w Lublinie ma zacząć padać deszcz, więc arbiter zarządził ekspresowy tryb rozgrywania meczu, by odjechać wszystkie 15 biegów. I faktycznie, zawody skondensowane zostały do mniej niż 1,5 godziny, co jest wynikiem znakomitym. Obyło się bez upadków, co biorąc pod uwagę harce żużlowców obu drużyn na lubelskim owalu jest zaskakujące. Nie było odpuszczania, nie było miękkiej gry. Każdy jechał na maksa i absolutnie żaden z żużlowców nie przeszedł obok meczu. Nawet juniorzy kąsali bardziej doświadczonych jeźdźców.
Motor prowadził w tym meczu tylko raz – po biegu juniorów właśnie. Lubelska para, dokładnie tak jak przez większą część sezonu, wygrała bieg nr 2 podwójnie. Przez pozostałą część meczów na prowadzeniu byli wrocławianie, którzy nie potrzebowali czasu, by spasować się z lubelskim torem. Wygrywali starty, byli świetni na dojeździe, a gdy trzeba było walczyć o pozycję na dystansie, robili to równie znakomicie. Stadionu przy Zygmuntowskich 5 w tym sezonie nie udało się zdobyć nikomu, ale w finale podopieczni Dariusza Śledzia od samego początku dali sygnał, że w czwartkowy wieczór to się zmieni. Należy pamiętać, że w fazie zasadniczej Sparta mocno oberwała w Lublinie i nie zdobyła bonusu w dwumeczu z Koziołkami.
Ale finał rządził się innymi prawami. Być może dlatego, że Motor nie mógł skorzystać z Grigorija Łaguty. Rosjanin w półfinale ze Stalą Gorzów wyrżnął o tor i karetką opuścił stadion. Stan jego zdrowia był chyba jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic. Kibice i dziennikarze prześcigali się w spekulacjach. Jedni podawali informacje, że Łaguta jest zdrowy i w pełni sił. Inni, że nie ma większych szans, by pojechał w finałowym dwumeczu. Odwołanie zawodów z niedzieli z powodu opadów deszczu miało zadziałać na korzyść Rosjanina, ale summa summarum okazało się, że rację mieli sceptycy. „Grisza” do zawodów nie został dopuszczony. Plotki mówią, że ma połamane żebra. Tak czy inaczej – Motor musiał zastosować „zet-zetkę”. W kwietniu, gdy Sparta wywiozła z Lublina raptem 38 punktów, to ona była w takiej sytuacji – kontuzjowany wówczas był Tai Woffinden.
Na pocieszenie dla lubelskich fanów wystartować w meczu mógł drugi z poobijanych zawodników, Wiktor Lampart. Junior Motoru wygrał bieg juniorski, ale potem przywiózł dwa zera. Po nim kibice spodziewali się czegoś więcej, ale chyba skutki poniedziałkowego upadku w DMPJ, a także klasa rywali, zrobiły swoje.
Zostając jeszcze przy gospodarzach trzeba dodać, że najbardziej rozczarował Jarosław Hampel. W sześciu startach przywiózł tylko 6 punktów. Na domowym torze od „Małego” można oczekiwać lepszego rezultatu. Tymczasem weteran finałów DMP (ten był jego trzynastym) pierwszy raz rywala pokonał dopiero w czwartym starcie! Z drugiej strony fani Sparty na pewno liczyli na dwucyfrowy wynik lidera klasyfikacji generalnej Grand Prix, Artioma Łaguty. Tymczasem brat nieobecnego Grigorija w czterech startach uzbierał tylko 5 punktów i bonus. Bez rewelacji, najdelikatniej mówiąc.
A kto oczarował publiczność przy Z5? Po stronie Motoru na pewno Dominik Kubera. Druga część sezonu w wykonaniu tego jeźdźca to po prostu poezja. Znakomite starty w lidze oraz trzech turniejach SGP. Przed nim jeszcze finał Speedway of Nations z dużymi szansami na złoto. Kubera zawiódł tylko raz, w 11. gonitwie zajmując ostatnie miejsce. Ale gdy trzeba jechać aż siedem razy w ciągu nieco ponad godziny, to trudno oczekiwać kompletu punktów w finale. 16+1 Domina to i tak wynik rewelacyjny.
Po drugiej stronie na największe słowa uznania zasłużył Dan Bewley. Jeśli kibice Motoru liczyli na słabszą postawę któregoś z wrocławian, to spodziewali się pewnie właśnie marnego rezultatu rudowłosego Brytyjczyka. Tymczasem Bewley fruwał po torze w Lublinie jakby się tutaj urodził. Przywiózł 10+1, co jest wynikiem znakomitym, lepszym od Łaguty czy Woffindena. Prawdziwy kosmos zaprezentował w pierwszym z biegów nominowanych. Powiedzieć, że jechał po bandzie, to w tym wypadku nie jest semantyczne nadużycie – to fakt. Orbitował tak, że po wyścigu chciało się sprawdzić, czy przypadkiem pod kaskiem nie kryje się głowa Emila Sajfutdinowa. Gonił Kuberę, jakby ten ukradł mu najcenniejszy skarb. Jarosław Hampel nie miał szans z Anglikiem. Motor wygrał ten bieg 4:2 i zniwelował stratę do 4 punktów.
No właśnie – po 13. biegu dystans między Motorem a Spartą po raz pierwszy wzrósł do sześciu oczek. Na stadionie niemal wszyscy byli pewni, że menadżer Jacek Ziółkowski w obu biegach nominowanych pośle do boju swoją najlepszą parę – Kuberę i Michelsena. Podwójna rezerwa taktyczna w 14. biegu wydawała się oczywista. Ale Ziółkowski miał inne spojrzenie. Kubera faktycznie pojechał dwa razy, ale Michelsen tylko w ostatnim biegu. Gospodarze wygrali podwójnie i uratowali remis, a tym samym zachowali status niepokonanych u siebie. Twierdza została obroniona. Ziółkowski po meczu przyznał się do błędu. Ewentualne 5:1 w 14. biegu dałoby Motorowi w końcowym rozrachunku minimalne zwycięstwo. W kontekście dwumeczu detal, ale kto wie czy nie bardzo istotny.
Na ten moment jednak trzeba przyznać, że dużo bliżej złotego medalu są wrocławianie. Byli faworytem dwumeczu i nie zawiedli. W niedzielę na własnym torze wystarczy im remis 45:45, bo przecież byli wyżej po fazie zasadniczej. Nie można jeszcze niczego przesądzać, bo to sport, ale na Stadionie Olimpijskim podopieczni trenera Śledzia powinni być jeszcze mocniejsi – w całym sezonie nie stracili tam punktów. Motor znów pojedzie z zastępstwem zawodnika i musi liczyć na eksplozję formy, któregoś z nieoczywistych zawodników – Hampela albo Krzysztofa Buczkowskiego, który w ostatnim czasie miewa przebłyski.
Po takim wieczorze jak ten wczorajszy, chce się tylko westchnąć – ach ten speedway!