Krzysztof Ratajski miał arcytrudne zadanie w drugiej rundzie turnieju Masters. Musiał się zmierzyć ze świeżym wicemistrzem świata – Michaelem Smithem. Polak przegrał 6:10, ale miał momenty dobrej gry i nie ma się czego wstydzić. Masters to pierwszy duży turniej po mistrzostwach świata.
Najpierw trochę o tym, czym w ogóle jest Masters. To turniej nierankingowy tylko dla najlepszych. Nie ma czegoś takiego, że ktoś zakwalifikuje się przypadkiem, będzie miał fuksa albo dostanie dziką kartę od organizatorów. W Mastersie mierzy się 24 zawodników z czołówki rankigu PDC Order of Merit. Jeżeli ktoś nie może, to wtedy wskakuje w jego miejsce kolejny gracz z miejsca 25, 26 itd… takim sposobem do turnieju w tym roku weszli Simon Whitlock i Devon Petersen, bo wycofali się Danny Noppert i Nathan Aspinall. Ten drugi poinformował, że ma kontuzję. Whitlock, którego tak naprawdę wcale nie powinno być na turnieju, wygrał już dwie rundy, między innymi sensacyjnie rozprawił się z mistrzem świata Peterem Wrightem i jest już w ćwierćfinale.
Krzysztof Ratajski przystępował do Mastersa z 12. pozycji w rankingu, a to oznaczało, że musi startować od pierwszej rundy. Automatycznie w drugiej lądowała tylko czołowa ósemka. To zmiana regulaminu od zeszłego roku, kiedy to powiększono liczbę uczestników z 16 do 24. Wtedy największym beneficjentem okazał się być Jonny Clayton. No więc "Polski Orzeł" mierzył się z zawodnikiem, na którego ostatnio trafia dość często, a więc z Gabrielem Clemensem. Było to bardzo przeciętne spotkanie. Najwyższe wyzerowanie licznika to zaledwie 65 punktów Polaka, nasz zawodnik nie rzucił ani jednego maksa, obaj grali poniżej 30% na double'ach i na średniej poniżej 90 punktów. Ratajski przetrwał aż siedem lotek meczowych i wygrał ostatecznie 6:5, ale po tryumfie raczej kręcił głową i był zażenowany.
Bukmacherzy w starciu ze Smithem nie dawali mu najmniejszych szans. Dość powiedzieć, że miało to być według nich jedno z najbardziej jednostronnnych spotkań 1/8 finału. Finalnie nie było aż tak źle, bo Anderson przegrał aż 1:10 z Cullenem, a Wade 4:10 z Aspinallem. Krzysztof nawet trochę powalczył z wicemistrzem świata i grał na pewno lepiej niż w pierwszej rundzie. Potrafił nawet wygrać trzy legi z rzędu od stanu 1:4 i wyjść na remis. Za dużo w jego grze było jednak przeplatania z fatalnymi kolejkami, gdzie trafiał przykładowo sekwencję 20, 1 i 5, a to nie przystoi… Zaimponował w dwóch momentach – w tym, kiedy wrócił z 1:4, a później kiedy zamknął 104 przełamując Smitha. Szkoda tylko zmarnowanej lotki na double 16, która dałaby wynik 7:9 i jeszcze bardziej postraszyła Anglika.
Fakty są takie, że Ratajski nie jest w najlepszej formie. Po fatalnych mistrzostwach świata przyjechał na Masters i miał po prostu małe momenty, ale widać było, że jego ruchy są rwane. Lotka nie siedziała pewnie w dwudziestce, nawet jeśli trafiał, to daleko od miejsca z potrójną, często też uciekała mu na jedynki i piątki, mało było radości w grze. Ratajski nie musi aż tak się martwić o ranking, bo nie powinien spaść na łeb na szyję nawet przy średniej formie. Większość jego rankingowych punktów pochodzi z 2021 roku, a te nie znikną. Najwięcej do stracenia będzie miał głównie w World Matchplay, gdzie w 2020 roku doszedł do ćwierćfinału. Masters to nierankingowy turniej tylko dla VIP-ów, a przynajmniej przeszedł pierwszą rundę, bo rok temu już na niej się zatrzymał. Dobre i tyle.