Joe Cullen pokonał w finale Masters Dave'a Chisnalla 11:9. Wygrał pierwszy w życiu telewizyjny turniej w PDC. Nie obyło się bez wielkiej nerwówki, bo w końcówce zmarnował aż dziesięć lotek meczowych. Po wszystkim się rozpłakał, pobiegł do obecnego na trybunach ojca, a później zadedykował tytuł zmarłej w październiku mamie.
Obaj walczyli o swój pierwszy wielki tytuł w karierze. Cullen jest bardzo dobry w tzw. "podłogówkach", ale to był jego pierwszy wielki telewizyjny finał… i od razu wygrany. Licząc tylko główne turnieje PDC – była to za to szósta porażka finałowa Chisnalla, który nie może się przełamać. Możemy się uprzeć i dodać do tego też przegrany finał mistrzostw świata 2010 roku tej mniej prestiżowej federacji darterskiej, a więc BDO oraz dwa finały world series finals z Michaelem van Gerwenem i wyjdzie nawet dziewięć przegranych we wszystkich prestiżowych i tych mniej prestiżowych finałach. Zestaw finalistów już przed meczem zwiastował nietypowego zwycięzcę z drugiego szeregu. Żaden z głównych faworytów nie dotarł do finału, tylko zawodnicy numer 11 i 13.
Masters to turniej dla najlepszych, więc tu nie było łatwej ścieżki. Cullen musiał pokonać po kolei same znane osobistości – Daryla Gurneya, Gary'ego Andersona, Michaela van Gerwena, Jose de Sousę i Dave'a Chisnalla. Zwłaszcza zaimponował w drugiej rundzie, w której ośmieszył Gary'ego Andersona. Doświadczony Szkot był bezradny, a Cullen bawił się przy tarczy, szukając nietypowych rozwiązań, jak double-double na 19. Potrafił też skończyć 167, kiedy Anderson już czekał, mając na liczniku tylko 4, zamknąć ponad 100 punktów w trzech legach z rzędu, w tym raz 115 rzucając dwa razy po 50. Ogólnie na podwójnych miał skuteczność 77%. Zmarnował tylko cztery okazje.
Mówi się, że często finał nie dojeżdża poziomem. Wszystko przez to, że zawodnicy grają już trzeci mecz w niedzielę, żeby nie rozbijać turnieju na cztery dni, a pozostać tylko przy trzech. Tutaj Joe Cullen prowadził prawie od początku, Chisnall ani razu nie miał nawet lega przewagi. Statystyki podwójnych popsuł sobie dopiero pod koniec. Prowadził już 10:7 i miał w legu numer 18 cztery lotki meczowe, których nie wykorzystał. Później wypracował ogromną przewagę punktową, ale zmarnował kolejnych sześć meczówek. Chisnall ocierał tylko pot z czoła i nie wierzył, że w ogóle jeszcze żyje w tym meczu. Dopiero w kolejnym Cullen podszedł do double 18 i skończył mecz z 40% skuteczności na double'ach, a bez tych zmarnowanych meczowych miałby 65%. Chisnall, mimo że miał prawo być sfrustrowany, zachował się z wielką klasą i nie psuł rywalowi święta, dołączył do gratulacji, jakby szczerze się z tego ciesząc. Wiedział, co Cullen przecierpiał w ostatnim czasie.
Chodzi o bolesną śmierć mamy. Cullenowi trudno było się skupić na darcie. Podczas mistrzostw świata mówił, że mama w ostatnich dniach życia powiedziała mu, żeby zrobił ile tylko może i wygrał tyle meczów, ile tylko będzie potrafił. Rak mamy Cullena został zdiagnozowany 30 czerwca, a zmarła 9 października. Pam Cullen miała już nigdy nie zobaczyć meczu syna, ale jeszcze w lipcu pojawiła się na jego meczu w World Matchplay. Było to tak emocjonalne przeżycie, które zapamięta do końca swoich dni. Cullen mówił, że nie trenował przez trzy-cztery miesiące, bo myślał o chorej mamie. Nie skupiał się na darcie. – Chciałbym, żeby moja mama była tutaj i wszystko widziała, ale życie nie zawsze jest sprawiedliwe. Bardzo mi jej brakuje. Straciłem ją w październiku i to jest tak bolesne… to było zwycięstwo było dla mojej mamy – powiedział ze łzami w oczach. A obok na scenie stał, równie wzruszony, wspierający go w tym turnieju ojciec.