Skip to main content

Sobotnią galę UFC Fight Night w Paryżu trójkolorowi fani MMA będą wspominać bardzo dobrze, bo w Accor Arena wszyscy francuscy zawodnicy wygrali swoje pojedynki.

Jeden z nich – Fares Ziam – uczynił to kosztem debiutującego w oktagonie amerykańskiego giganta Michała Figlaka, choć w drodze do walki to Polak był sporym bukmacherskim faworytem. Oktagonowa rzeczywistość mocno jednak kursy te zweryfikowała.

Od początku pojedynku napędzany żywiołowym dopingiem kibiców Ziam rozdawał w oktagonie karty, czy to kąsając Figlaka długimi ciosami i kopnięciami, czy też dominując w klinczu, skąd przewracał naszego zawodnika. Polak do końca próbował odwrócić losy walki, ale nie miał na to ani pomysłu, ani odpowiednich narzędzi, wyraźnie ustępując rywalowi choćby pod względem siłowym. Świetnie usposobiony tego dnia Fares Ziam wygrał tym samym jednogłośną decyzją sędziowską, zadając Michałowi Figlakowi pierwszą w karierze porażkę.

Niespodzianek nie stwierdzono natomiast w dwóch najważniejszych walkach paryskiej gali.

W co-main evencie – starciu ważnym dla układu sił w ścisłej czołówce kategorii średniej – nic nie wyszło z buńczucznych zapowiedzi Marvina Vettoriego, który przed walką przekonywał, że Robert Whittaker nie jest na jego poziomie. Było natomiast dokładnie odwrotnie.

Rewelacyjnien dysponowany Australijczyk w pierwszej rundzie załadował “oktagonowy procesor” danymi na temat schematu walki Włocha, w drugiej robiąc z nich kapitalny użytek – fantastycznie kontrolując dystans, szybki jak błyskawica Whittaker niemiłosiernie rozbijał topornego rywala soczystymi ciosami i kopnięciami, kilka razy nawet solidnie Vettorim wstrząsając.

Po raz kolejny jednak Włoch udowodnił, że w szczęce ma tytan, pomimo masy czystych uderzeń, jakie przyjął, wytrzymując do końca zawodów. Werdykt był jednak formalnością – wszyscy sędziowie punktowi wskazali na Roberta Whittakera, który wygrał jednogłośną decyzją.

Starcie to utrwaliło podział w dywizji średniej na niepokonanego tamże mistrza Israela Adesanyę, odprawiającego z kwitkiem wszystkich poza Nigeryjczykiem Roberta Whittakera oraz resztę stawki, która wyraźnie od tejże dwójki odstaje.

Kapitalne widowisko w walce wieczoru gali dali były pretendent do złota wagi ciężkiej Ciryl Gane oraz rozpędzony serią pięciu zwycięstw przez nokauty Tai Tuivasa.

Francuz był gigantycznym bukmacherskim faworytem pojedynku – największym w całej rozpisce – ale w drugiej rundzie zapachniało sensacją. Twardy Australijczyk posłał bowiem Gane na deski soczystym prawym sierpem, szukając następnie skończenia. Francuz przetrwał jednak piekielnie trudne chwile i wrócił do gry. Jego przewaga szybkościowa była gigantyczna. Kąsał niegramotnego Tuivasę szybkimi prostymi, regularnie terroryzując też jego korpus – zarówno kopnięciami frontalnymi, jak i okrężnymi.

I to właśnie ataki na doły zaprowadziły Francuza do zwycięstwa. W drugiej rundzie okrutnie naruszył Australijczyka kopnięciami na korpus, w trzeciej kontynuując ostrzał “schabów” rywala. Niebywale już na tym etapie walki porozbijany Tuivasa broni co prawda nie składał, nadal poszukując desperackich “weselniaków”, ale za sprawą zdeformowanego korpusu jego zdolności bojowe wyraźnie spadły. W końcu Gane przepuścił jedną z szarży Australijczyka, ślicznym kontrującym prostym mocno go naruszając, a następnie kanonadą uderzeń kończąc.

Po zwycięstwie Ciryl Gane wyraził nadzieję, że w kolejnej walce ponownie stanie przed szansą sięgnięcia po tytuł mistrzowskim wagi ciężkiej – szansie, którą zmarnował w styczniu tego roku, ulegając mistrzowi Francisowi Ngannou. Rzecz jednak w tym, że Kameruńczyk nadal przechodzi rehabilitację po operacji kontuzjowanego kolana i do oktagonu nie wróci jeszcze przez około pół roku. Natomiast w grze o najwyższe laury liczą się też były dominator 205 funtów Jon Jones, który sposobi się do powrotu po ponad 2-letniej absencji, oraz były czempion Stipe Miocić. Z kim zatem przyjdzie zmierzyć się w kolejnym starciu Cirylowi Gane, nie wiadomo.

Related Articles