Skip to main content

Rozpiska sobotniej gali UFC Fight Night nie była oparta na największych gwiazdach organizacji – ani nawet tych mniejszych – ale i tak emocji w oktagonie nie brakowało.

W sobotę w UFC APEX w Las Vegas w aż ośmiu z trzynastu walk sędziowie punktowi okazali się niepotrzebni. Nie brakowało szalonych nokautów, efektownych poddań i powrotów z bardzo dalekiej podróży.

Negatywnie na tym tle wypadła walka wieczoru. Taktycznie usposobieni Magomed Ankalaev i Thiago Santos przez 25 minut w niespiesznym tempie wymieniali się ciosami i kopnięciami. Ot, stójkowe szachy. Skuteczniejszy okazał się Dagestańczyk, który wygrał jednogłośną decyzją sędziowską, odnosząc już ósme zwycięstwo z rzędu, które mocno zbliżyło go do mistrzowskiej rozgrywki w kategorii półciężkiej.
 

W co-main evencie gali fantastyczną formą błysnął Yadong Song. Kapitalnie dysponowany Chińczyk zdemolował w pierwszej rundzie zaprawionego w bojach Marlona Moraesa, byłego pretendenta do pasa mistrzowskiego kategorii koguciej. Dla Songa było to najważniejsze zwycięstwo w sportowej karierze, które prawdopodobnie zapewni mu awans do czołowej dziesiątki 135 funtów, skąd już tylko o rzut beretem do wielkich walk.

W starciu otwierającym kartę główną pomiędzy dwoma brazylijskim rzeźnikami, Alexem Pereirą i Bruno Silvą, lepszy okazał się ten pierwszy. Były podwójny mistrz kickbokserskiej organizacji GLORY rozdawał karty w szermierce na pięści i kopnięcia, kilka razy mocno naruszając krajana. Silva wykazał się jednak nadludzką odpornością i przetrwał do końca zawodów, nawet próbując odgryzać się Pereirze. Sędziowie wątpliwości jednak nie mieli, wskazując jednogłośnie na szlifującego bilans w UFC do 2-0 Alexa Pereirę.
 

W Las Vegas doszło też do trzech nieprawdopodobnych powrotów z dalekiej podróży. Wszystko zaczęło się w walce otwarcia, w której debiutujący w oktagonie UFC Azamat Murzakanov z każdą minutą coraz bardziej ustępował Tafonowi Nchukwi. Jednak na początku trzeciej rundy Rosjanin okrutnie wstrząsnął rywalem soczystym sierpem, chwilę potem nokautując go fantastycznym latającym kolanem.
 

Jeszcze więcej dramatyzmu towarzyszyło walce Cody'ego Brundage'a z Dalchą Lungiambulą. Przez dobre dwie minuty pierwszej rundy Amerykanin był na skraju nokautu, inkasując potężne razy od Kongijczyka. Sobie tylko znanym sposobem przetrwał, a gdy wyczerpany nawałnicą Lungiambula spróbował złapać oddech, szukając obalenia, Brundage złapał go w ciasną gilotynę. Kongijczyk odklepał.
 

Wreszcie w karcie głównej Drew Dober w pierwszych sekundach pojedynku znalazł się w gigantycznych tarapatach, posłany na deski i okrutnie naruszony przez morderczo usposobionego Terrance'a McKinneya. Sędzia był kilka razy o włos od przerwania zawodów, ale Dober jakimś cudem przetrwał.
 

Jego oprawca z czasem opadł z sił, zmęczony próbami skończenia pojedynku każdym niemal uderzeniem. Dober zdzielił McKinneya soczystym kolanem na korpus, posyłając go na deski. Dzieła zniszczenia dopełnił uderzeniami z góry.
 

Related Articles