W sobotę cieszący się gigantyczną popularnością, a w niektórych fanowskich kręgach otaczany wręcz kultem Nate Diaz prawdopodobnie po raz ostatni zawita do oktagonu UFC.
Zaprawionemu w bojach Nate’owi Diazowi w kontrakcie z UFC pozostał ostatni pojedynek – stoczy z Khamzatem Chimaevem w ramach walki wieczoru sobotniej gali UFC 279 w Las Vegas.
Ogłoszenie tego zestawienia wzbudziło sporo kontrowersji. Wydaje się bowiem, że Amerykanin został tutaj rzucony na pożarcie niepokonanemu w zawodowej karierze, młodszemu o prawie dekadę Czeczenowi. Wśród fanów oraz ekspertów większych i mniejszych panuje przekonanie, iż Dana White i spółka na niezwykle nadal popularnym stocktończyku postanowili wypromować czeczeńskiego “Wilka”, który jest oczywiście gigantycznym bukmacherskim faworytem pojedynku.
Diaz w pełni zdaje sobie z tego sprawę.
– W tej walce nawet nie chodzi o tego gościa – powiedział w rozmowie z ESPN. – Chodzi o stworzenie tego gościa. O wypromowanie sku*wiela. Nie pozwolicie mi odejść, jeśli jednocześnie kogoś dla was nie wypromuję? W porządku, nie ma za co, stworzymy cię. Nie ma za co, UFC. Nie ma za co, Dubaju. Nie ma za co, wy wszyscy sku*wiele z jego kraju. Nie ma za co.
Stocktończyk od wielu lat starał się wydostać z UFC, ale nie pozwalał mu na to jego kontrakt. Jak zdradził, UFC starało się za wszelką cenę, aby dobiegającą końca umowę przedłużył, proponując mu coraz większe pieniądze, ale na tym etapie swojej kariery Diaz fury pieniędzy już nie potrzebuje – chce po prostu uwolnić się z krępujących go kontraktowych łańcuchów.
– Ugrzązłem w tej klatce na zbyt długo, więc muszę zrobić, co trzeba, żeby stąd spie*dolić – powiedział. – Skoro aby to zrobić, muszę wyjść do najmocniejszego gościa, czy jakkolwiek go tam nazywacie, to… Jedziemy.
Nate Diaz zawitał do oktagonu UFC w 2007 roku, zwyciężając 5. sezon The Ultimate Fighter. Pięć lat później po raz pierwszy i ostatni stanął do walki o pas mistrzowski wagi lekkiej, ale zmuszony był wówczas uznać wyższość Bensona Hendersona.
Jego popularność eksplodowała, gdy w marcu 2016 roku we wziętej w zastępstwie walce poddał robiącego wówczas furorę w organizacji Conora McGregora. Rewanż przegrał co prawda większościową decyzją, ale status jednej z największych gwiazd w historii organizacji utrzymał – i utrzymuje do dziś, pomimo iż mocno ograniczył częstotliwość startów.
Nate Diaz nigdy może zdolności krasomówczych nie przejawiał, ale trafiał idealnie w gusta rzeszy fanów MMA – zawsze w kontrze do UFC, zawsze bezkompromisowy, zawsze zbuntowany, zawsze sam przeciwko światu. Czasami w swoich wypowiedziach zapędzał się w opary absurdu, ale tylko nadawało to kolorytu jego medialnej personie. Pozwalał sobie na znacznie więcej, aniżeli pozwolić mógłby sobie jakikolwiek inny zawodnik UFC – miał bowiem za sobą fanów, a ci gotowi byli zawsze wyłożyć pieniądze, aby go oglądać. Ukuł kilka kultowych cytatów, które na stałe zagościły w słowniku światowego MMA, z “I’m not surprised, mother*uckers” po wiktorii z McGregorem na czele.
In the house!@NateDiaz209 checking in for #UFC279 fight week! pic.twitter.com/vq1oG2xKYJ
— UFC Europe (@UFCEurope) September 8, 2022
W sobotę przygoda Diaza w UFC najprawdopodobniej dobiegnie końca. Trudno bowiem wyobrazić sobie, aby po wielu latach starań o uwolnienie się z kontraktu Amerykanin zdecydował się go przedłużyć. Nie ulega jednocześnie wątpliwości, że ewentualna wiktoria Diaza – nieprzypadkowo gremialnie skreślanego, bo na papierze nie ma tutaj z Chimaevem większych szans – nieprawdopodobnie wzmocni jego pozycję negocjacyjną. Pytanie natomiast, czy stocktończyk zechce w ogóle zasiąść z Whitem do stołu?