Skip to main content

Karta główna gali UFC 271, która odbyła się w sobotę w Toyota Center w Houston, okazała się fantastycznym widowiskiem – poza walką wieczoru…

W starciu otwierającym kartę główną kapitalnie dysponowany Bobby Green zrobił z Nasrata Haqparasta worek bokserski, niemiłosiernie obijając go przez trzy rundy. Walczący z nisko opuszczonymi rękami, opierający swoją defensywę na balansie Amerykanin przepuszczał ciosy afgańskiego Niemca jak w Matriksie, kąsając go szybkimi prostymi. Wygrał pewnie jednogłośną decyzją sędziowską.
 

W kolejnym pojedynku formą błysnął Renato Moicano. Brazylijczyk zdecydowanie rozdawał karty w szermierce na pięści z Alexandrem Hernandezem, kilka razy w pierwszej rundzie popisując się bajecznymi kontrami. Ostatecznie okrutnie naruszył Amerykanina ciosami w drugiej, dzieła zniszczenia dopełniając duszeniem zza pleców.
 

Nie zawiódł Jared Cannonier, który w pierwszej rundzie miał co prawda pewne problemy z zapaśniczo usposobionym Derekiem Brunsonem – oddał kilka obaleń, w końcówce inkasując nawet cios, po którym wylądował na deskach – ale w drugiej zdecydowanie przejął stery walki w swoje ręce. Świetnie powstrzymywał parterowe zapędy rywala, metodycznie go rozbijając. W końcu okrutnie wstrząsnął nim łokciem na rozerwanie klinczu, kończąc zawody kolejnymi z góry.
 

Efektownym zwycięstwem Killa Gorilla zapewnił sobie pojedynek o pas mistrzowski z – uprzedzając nieco fakty – Israelem Adesanyą.

Zanim jednak wspomniany Nigeryjczyk stanął do wieńczącego galę rewanżu z Robertem Whittakerem, w oktagonie pojawili się kowadłoręcy ciężcy, Tai Tuivasa i Derrick Lewis, którzy zmierzyli się w co-main evencie.

Starcie to spełniło wszelkie pokładane w nim nadzieje, ociekając od ostrych wymian, w których bomby świszczały na lewo i prawo. Więcej charakteru i umiejętności pokazał Australijczyk, który przetrwał kilka bombardowań ze strony Amerykanina, nokautując go srogim łokciem z klinczu w drugiej odsłonie.
 

Walka wieczoru nie okazała się natomiast tak emocjonująca jak te ją poprzedzające. Israel Adesanya i Robert Whittaker urządzili sobie kickbokserskie szachy przeplatane próbami zapaśniczymi tego ostatniego. Wyrachowany Nigeryjczyk był w nich nieco skuteczniejszy, trafiając częściej, głównie niskimi kopnięciami. Gdy natomiast australijski pretendent kładł go na plecach, mistrz szybko wracał na nogi, nie dając się ustabilizować na dole.

Ostatecznie sędziowie wskazali jednogłośnie – w stosunku 2 x 48-47, 49-46 – na Israela Adesanyę, który obronił tym samym pas mistrzowski po raz czwarty w karierze.
 

– Dałbym sobie 7/10 – powiedział Nigeryjczyk podczas konferencji prasowej po gali. – Nie było źle. Dobry dzień w robocie. Dobre szachy.

– Chciałem pokazać więcej ofensywy. Muszę po prostu obejrzeć tę walkę jeszcze raz. Gdy mówię o walkach zaraz po nich, nie jestem zbyt dokładny.

– Nie wybiegałem w przyszłość poza tę walkę. Podszedłem do Roberta bardzo poważnie. Do ostatniego gongu. Wiedziałem, że jest groźny. Trafił mnie raz dobrze i przyznałem to w klatce, bo wiedziałem, że uderza na rozerwanie klinczu. Trafił mnie i pomyślałem wtedy, że to był dobry cios. Przyznałem to. Dobrze się bawiłem.

Do akcji The Last Stylebender chciałby wrócić w czerwcu. Potwierdził zainteresowanie konfrontacją ze wspomnianym Jaredem Cannonierem.

Related Articles