Skip to main content

Gdyby oceniać sobotnią galę UFC Fight Night w Las Vegas po walce wieczoru, stwierdzić należałoby, że rozczarowała w całej rozciągłości.

 

Rzadko zdarza się, aby stający naprzeciwko siebie zawodnicy mogli pochwalić się łącznie aż trzydziestoma zwycięstwami przez nokauty. Jednak tak właśnie było w daniu głównym sobotniej gali UFC Fight Night, która odbyła się w Las Vegas. W swoich dotychczasowych karierach Thiago Santos i Johnny Walker wygrali po piętnaście pojedynków przez nokauty. Trudno zatem dziwić się, że bukmacherzy płacili krocie za decyzję sędziowską w tym starciu…

 

Tymczasem oktagonowa rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Obaj zawodnicy podeszli do walki niezwykle ostrożnie, stawiając przede wszystkim na eliminację ryzyka i obronę. Ich aktywność chwilami wręcz wołała o pomstę do nieba. Celnych, soczystych uderzeń na przestrzeni 25 minut rywalizacji – bo o jej wyniku oczywiście decydowali sędziowie punktowi – było jak na lekarstwo, a ostre wymiany można było policzyć na palcach jednej ręki.

Sędziowie odrobinę wyżej ocenili ostatecznie aktywność Thiago Santosa, który przerwał tym samym czarną serię trzech porażek. Wątpliwe jednak, aby taki a nie inny występ zapewnił mu z miejsca powrót do mistrzowskiej rozgrywki w kategorii półciężkiej…

Zdecydowanie nie zachwycił też pojedynek Krzysztofa Jotki z Mishą Cirkunovem. Obaj zawodnicy długimi fragmentami mocowali się w klinczu, gdzie kanadyjski Łotysz walczył o przeniesienie walk do parteru – bez powodzenia. W dystansie kickbokserskim przewaga należała do znacznie szybszego Polaka, który jednak nie grzeszył aktywnością.

 

Po bardzo równym starciu, które mogło pójść na konto jednego lub drugiego, punktowi wskazali niejednogłośnie na Krzysztofa Jotkę.

Mając na uwadze, że była to ostatnia walka polskiego średniego w kontrakcie z UFC, a poprzednią przegrał, zwycięstwo to może okazać się na wagę złota. Może mu bowiem zapewnić przedłużenie przygody z amerykańskim gigantem, o co w przypadku kolejnej porażki byłoby niezwykle ciężko.

 

Szału nie stwierdzono też w starciu
dwóch oktagonowych rzeźników w osobach Niko Price’a i Alexa Oliveiry, które zapowiadało się na wojnę. Tymczasem pierwsze dwie rundy toczone były głównie w parterze – w pierwszej warunki dyktował Amerykanin, w drugiej Brazylijczyk. Dopiero w trzeciej odsłonie walka nabrała nieco rumieńców. Zawodnicy rozpuścili ręce w stójce, nie szczędząc sobie razów. Amerykanin zachował więcej sił, będąc skuteczniejszym, i to jemu przypadło w udziale zwycięstwo na kartach sędziowskich.

 

Najwięcej emocji było natomiast w co-main evencie gali, który to w niecodziennych okolicznościach został uznany za… nieodbyty! W pierwszej rundzie doszło do przypadkowego zderzenia głowami Kyle’a Daukausa i Kevina Hollanda, w następstwie którego ten ostatni padł na deski, znokautowany. Sędzia już, już chciał wkroczyć do akcji, ale widząc, że Holland natychmiast się ocknął, powstrzymał się. Jednak znokautowany przed chwilą zawodnik nie był w stanie się wybronić i kilkadziesiąt sekund później odklepał duszenie zza pleców.

Jednak po zakończeniu walki sędziowie i oficjele zebrali się, aby przeanalizować jej ostatnie kilkadziesiąt sekund. Po długich naradach uznano, że przypadkowe zderzenie głowami przesądziło o tym, że Daukaus zaszedł Hollandowi za plecy i udusił go, uznając tym samym walkę za nieodbytą.

Related Articles