Skip to main content

W walce wieczoru sobotniej gali UFC Fight Night w Las Vegas Ciryl Gane obronił swój nieskazitelny bilans.

 

Ciryl Gane był niewielkim bukmacherskim faworytem w drodze do gali UFC Fight Night, w walce wieczoru której skrzyżował rękawice z zaprawionym w bojach Alexandrem Volkovem. I nie pomylili się bukmacherzy.

 

Taktycznie nastawiony Francuz w każdej z pięciu rund prezentował się nieco lepiej. Dobrze kontrolował dystans, wywierał delikatną presję, zmuszał Rosjanina do walki ze wstecznego, odbierał mu przestrzeń różnorodnymi kiwkami, zmykłami i przyruchami. Zniechęcał go też do ofensywy próbami zapaśniczymi – przed wszystkimi Volkov co prawda się wybronił, ale zmuszony był ryzyko zapaśnicze wkalkulować w swoje poczynania, obniżając aktywność.

Bon Gamin dosięgał też częściej Drago ciosami prostymi i kopnięciami na wszystkich wysokościach, a sam był w defensywie niezwykle odpowiedzialny. Trudno zatem dziwić się, że wszyscy sędziowie punktowi wskazali go w charakterze zwycięzcy w stosunku 2 x 50-45, 49-46.

Dla mogącego pochwalić się nieskazitelnym bilansem 31-letniego Francuza, który walczy zawodowo w formule MMA od niespełna trzech lat, jest to już szóste zwycięstwo z rzędu pod sztandarem amerykańskiego giganta. Trudno zatem dziwić się, że podczas konferencji prasowej po gali Ciryl Gane obwieścił, że poczeka teraz na pojedynek mistrzowski.

– Nie jest mi już potrzebna żadna kolejna walka do titleshota – stwierdził. – Uważam, że Volkov był dla mnie naprawdę dużym wyzwaniem i udowodniłem to. Dokonałem tego. Jeśli więc UFC zadzwoni jutro z propozycją walki o pas, jestem gotowy.

 

Rzecz jednak w tym, że w międzyczasie utworzyła się spora kolejka do walki o tytuł mistrzowski. Na wrzesień szykowany jest rewanż pomiędzy mistrzem Francisem Ngannou i Derrickiem Lewisem, a w tle czai się już nieukrywający mistrzowskich aspiracji były dominant wagi półciężkiej Jon Jones, który w debiucie w kategorii królewskiej chce walczyć wyłącznie o tytuł.

 

Na tym jednak nie koniec, bo styl, w jakim Ciryl Gane wygrał dwie ostatnie walki – tę sobotnią i poprzednią z Jairzinho Rozenstruikiem – raczej nie zjednał mu fanów ani sympatii ze strony szefów UFC. Pomimo iż pewnie wygrał na punkty, fajerwerków w obu występach Francuza nie stwierdzono.

 

Fantastycznie sobotni wieczór w Las Vegas wspominał będzie Marcin Prachnio. Polski półciężki w pierwszych minutach rywalizacji z Ike Villanuevą znalazł się co prawda w poważnych tarapatach, ale przetrwał trudne chwile. Z czasem natomiast zaczął okrutnie rozbijać wykroczną nogę Amerykanina atomowymi niskimi kopnięciami, sprawiając mu coraz więcej problemów. Walkę skończył w drugiej rundzie, nokautując Villanuevę soczystym kopnięciem na wątrobę.

Polski zawodnik miał tego wieczoru jeszcze więcej powodów do zadowolenia – za fantastyczny nokaut został bowiem nagrodzony wartym $50 tysięcy bonusem.

Patrząc na dotychczasową karierę Marcina w UFC, śmiało możne stwierdzić, że powrócił z bardzo dalekiej podróży. W latach 2018-2020 przegrał przez nokauty w pierwszych rundach trzy pierwsze pojedynki w oktagonie. Wydawało się, że kolejnej szansy już nie dostanie. A jednak stało się inaczej. W styczniu tego roku w starciu o być albo nie być wypunktował Khalila Rountree, ratując posadę. Dziś natomiast, po drugiej kolejnej wiktorii, Polak patrzy w przyszłość z optymizmem.

Related Articles