Nieoczekiwanie zakończyły się dwie najważniejsze walki podczas sobotniej gali UFC 286 w Londynie. Wygrali je bowiem zawodnicy, którzy byli sporymi bukmacherskimi underdogami.
W szlagierowo zapowiadającym się co-main evencie i zarazem starciu o dużym znaczeniu dla układu sił w kategorii lekkiej jej były tymczasowy mistrz Justin Gaethje był skreślany naprzeciwko rozpędzonego serią sześciu zwycięstw Rafaela Fizieva. Do żadnej zmiany warty jednak nie doszło, bo zaprawiony w bojach Amerykanin zostawił młodego-gniewnego Azera w pokonanym polu.
Pierwsza runda nie wskazywała jednak na to, że pojedynek zakończy się niespodzianką. Szybki jak błyskawica Fiziev był skuteczniejszy, w szermierce na pięści i kopnięcia sprawiając Gaethje sporo problemów. Jednak w drugiej rundzie Amerykanin coraz częściej dochodził do głosu, a w trzeciej mocno porozbijał “Atamana”, przede wszystkim soczystymi lewymi prostymi oraz podbródkami.
Ostatecznie sędziowie wskazali większościowo na Justina Gaethje w stosunku 2 x 29-28, 28-28. Amerykanin powrócił tym samym na zwycięskie tory po zeszłorocznej mistrzowskiej porażce z Charlesem Oliveirą, udowadniając, że broni w walce o najwyższe laury w kategorii lekkiej nie składa.
– Jestem weteranem, który jest tutaj od dawien dawna – powiedział zwycięzca podczas konferencji prasowej po gali. – Obejrzałem masę jego walk. Wiedziałem, że gdy dotrzemy do trzeciej rundy, to po pierwsze – będzie zmęczony, a po drugie – będę trafiał znacznie częściej.
– (Fiziev) był imponujący. Dałem jednak fantastyczną walkę. Jego kopnięcia na korpus nie były efektywne. Wiele z nich zblokowałem łokciami. Są teraz spuchnięte. Jutro będzie ból. Albo i przez 4-5 dni.
– Jednak obrażenia, jakie wyrządziłem… Chciał krwi. Chciał posmakować mojej krwi. Niestety dla niego utopił się we własnej. Jestem zadowolony.
34-latek zdradził, że ma teraz na oku dwóch rywali – chce stanąć do rewanżu z Dustinem Poirierem albo zmierzyć się z przegranym majowego eliminatora do walki o pas pomiędzy Charlesem Oliveirą i Beneilem Dariushem.
W pojedynku wieńczącym galę – była to ich trzecia wspólna walka – gremialnie skreślany mistrz wagi półśredniej Leon Edwards ponownie okazał się lepszy od Kamaru Usmana, po raz pierwszy broniąc pas.
Tym razem jednak Jamajczyk nie wygrał przez nokaut w pierwszej rundzie – jak w zeszłorocznym rewanżu. Tym razem udowodnił swoją wyższość na pełnym dystansie, rozbijając Nigeryjczyka w obszarze kickbokserskim i broniąc się dobrze przed jego próbami zapaśniczo-parterowymi. Nawet pomimo tego, że został ukarany przez sędziego odjęciem jednego punktu – za przytrzymanie się siatki przy obronie obalenia – ostatecznie wygrał na kartach sędziowskich większościową decyzją w stosunku 2 x 48-46, 47-47.
Z kim “Rocky” stanie do drugiej obrony tytułu mistrzowskiego? Tutaj robi się ciekawie… Szef UFC Dana White zapowiedział bowiem jednoznacznie, że kolejnym rywalem Leona Edwardsa będzie Colby Covington, podczas gdy Jamajczyk widzi to zupełnie inaczej. Celuje raczej w konfrontacją z Jorge Masvidalem, jeśli ten w kwietniu pokona Gilberta Burnsa.
– Nie wiem, jaki w tym sens – powiedział Leon podczas konferencji prasowej, pytany o zestawienie z Colbym. – Półtora roku przesiedział, nie będąc nawet kontuzjowanym, a teraz ma się wślizgnąć do walki o pas, podczas gdy inni goście byli aktywni, walczyli.
– Jak wspomniałem, jestem teraz królem. Zapracowałem na to. Czuję, że to do mnie powinna należeć decyzja, kto będzie następny.
– Jeśli popatrzeć z perspektywy PPV, to jeśli Masvidal pokona Burnsa, to byłoby to zestawienie. Po prostu nie rozumiem, jak Colby siedzi przez rok bez żadnej kontuzji, a potem po prostu wchodzi do walki o pas. Ja musiałem wygrać dwanaście walk, żeby się tu dostać.
– Gdy próbowałem dostać titleshot, mówił, że mnie nie zna. Teraz jestem królem. Czy może tak po prostu przeskoczyć kolejkę? Jestem królem i to ja zdecyduję, kto jest następny.