Miniony weekend zdecydowanie nie był najbardziej udanym w historii UFC.
Nieszczęścia Dany White’a i spółki zaczęły się już w drodze do sobotniej gali UFC Fight Night w Las Vegas, bo w tygodniu ją poprzedzającym niemal każdy nowy dzień przynosił odwołanie kolejnej walki – głównie z powodu zakażeń koronawirusem. Ostatecznie w rozpisce ostało się tylko dziewięć pojedynków.
Gala również nikogo na kolana nie rzuciła. Aż osiem starć zakończyło się decyzjami sędziowskimi. Rodzynkiem okazał się tylko debiutujący w oktagonie Ronnie Lawrence, który w karcie wstępnej ubił w trzeciej rundzie Vince’a Cachero.
Natomiast najbardziej rozczarowała hucznie zapowiadana walka wieczoru pomiędzy dwoma czołowymi ciężkimi, niepokonanym Cirylem Gane i dysponującym kowadłami w pięściach Jairzinho Rozenstruikiem.
Co prawda fani technicznego kunsztu narzekać nie mogli, bo Francuz po profesorsku porozbijał na pełnym dystansie Surinamczyka, prezentując sporo fantastycznych akcji, ale… Ostrych wymian było jak na lekarstwo, a pojedynek toczony był w leniwym tempie. Chwilami sędzia nawoływał wręcz o więcej akcji!
O ile jednak aktywność Gane nie była najniższa – wywierał presję, inicjował ataki – to zupełnie inaczej rzecz się miała z Jairzinho Rozenstruikiem. Bigi Boi był przeraźliwie bierny, jakby spłoszony. Długimi minutami czaił się na okazję do kontry, ale takowych nie dawał mu Francuz. W rezultacie Surinamczyk inkasował sporo szybkich prostych, nie odpowiadając niczym.
Pod wrażeniem występu Francuza nie był sternik UFC Dana White, który w krótkim komentarzu przesłanym dziennikarzowi Kevinowi Iole przypomniał, że Francis Ngannou zmasakrował Jairzinho Rozenstruika w kilkanaście sekund.
– Wszyscy mówili o Cirylu jako tym wielkim pretendencie, a popatrzcie, co Francis Ngannou zrobił z Jairzinho – napisał do dziennikarza White. – To była jego wielka szansa, aby pokazać ludziom,
kim jest. Wygrał, ale resztę przemilczmy. Wygrał.
Podczas konferencji prasowej po gali o komentarz do tych słów poproszono Ciryla Gane.
– Mogę to zrozumieć – odpowiedział łamaną angielszczyzną Francuz. – Jest szefem, chce zarabiać pieniądze, więc chce, żeby gości dało się dobrze promować. Ludzie chcą widowiska. Chcą spektakularnego nokautu, a nie skończyłem tej walki. Próbowałem, ale tego nie zrobiłem. Mogę to więc zrozumieć, ale wszystko gra.
Zwycięstwo z Surinamczykiem jest dla Ciryla Gane już piątym z rzędu. Żaden inny zawodnik w kategorii ciężkiej nie może pochwalić się tak dobrą serią. Trudno zatem dziwić się, że Francuz łypie już w kierunku pojedynków ze ścisłą czołówką dywizji, na oku mając tytuł mistrzowski.
Nie porwał też co-main event gali. Faworyzowany Magomed Ankalaev przegrał co prawda pierwszą rundę walki z Nikitą Krylovem, ale wygrał dwie kolejne i tym samym cały pojedynek.
Najlepsze widowisko sobotniego wieczoru dali natomiast Pedro Munhoz i Jimmie Rivera, którzy zdecydowanie nie kalkulowali w rewanżu zestawionym po pięciu latach.
Obaj zawodnicy raz za razem próbowali urwać sobie głowy, ale to niskie kopnięcie na wysokości łydki autorstwa Brazylijczyka okazały się decydujące, okrutnie utrudniając poruszanie się Amerykaninowi. Ostatecznie Munhoz wygrał jednogłośną decyzją, rewanżując się rywalowi za niejednogłośną porażkę w pierwszej walce.