Nic, że droga wyboista, ważne, że kierunek słuszny – tak śpiewał swego czasu Wojciech Młynarski. Fraza ta idealnie pasuje do występu Bartosza Zmarzlika w sobotnim Grand Prix Łotwy w Rydze. Polak męczył się, tak jak męczy się od kilku tygodni. Jednak życzymy wszystkim takiego kryzysu. Zmarzlik wygrał te zawody i powiększył przewagę w klasyfikacji generalnej nad drugim dziś Fredrikiem Lindgrenem.
Niepokój polskich kibiców – zarówno przed zawodami, jak i w ich trakcie – był uzasadniony. Zmarzlik w Cardiff po raz pierwszy od 51 turniejów nie wszedł do półfinału, a następnie we Wrocławiu po przeciętnym turnieju zakończył tylko na półfinale. W Rydze też było pod górkę. Raptem 13. czas w kwalifikacjach to akurat mało istotna sprawa – Bartosz nigdy nie przykłada do nich szczególnej wagi. Jednak w zawodach też było różnie. Najpierw kraksa z Mikkelem Michelsenem, po której serca kibiców czterokrotnego mistrza świata mocniej zadrżały. Na szczęście Zmarzlik wyszedł z niej cało, a na dodatek to poturbowany Michelsen został wykluczony z powtórki, w której i tak by nie pojechał, bo w tym samym czasie jechał już, ale karetką prosto szpitala. W drugiej próbie tego biegu Zmarzlik zdobył raptem 1 punkt. Potem była trójka, ale w trzeciej serii zerówka. W dwóch ostatnich startach Polak musiał walczyć o przetrwanie, czyli awans do najlepszej ósemki. Dwa punkty w przedostatniej serii dały tlen, ale wciąż sprawa była bardzo trudna.
I wreszcie bieg 17. Zmarzlik musiał wygrać, by awansować do półfinału. Ze startu lepiej wystrzelił Dominik Kubera, ale jego klubowy kolega z Motoru poszedł na całość i szybko poradził sobie z „Dominem”. Dotarł do mety pierwszy, dzięki czemu wślizgnął się do półfinału. Gdyby przyjechał za plecami Kubery, zakończyłby sobotnie ściganie na 10. miejscu… To był szalenie ważny bieg.
W półfinałach Zmarzlik wybierał jako ostatni, czyli w ogóle nie wybierał. Zostało mu drugie pole startowe. Dobry start pozwolił mu jednak wystrzelić do przodu po finał. Wprawdzie przegrał z Lindgrenem, ale dość pewnie przywiózł za plecami innego kandydata do medalu IMŚ – Roberta Lamberta. W tym biegu ostatni był Andrzej Lebiediew, który wygrał serię zasadniczą na „własnym” torze, zdobywając 14 na 15 punktów. Z drugiego półfinału awansowali Dan Bewley i Max Fricke – Australijczyk notabene zaliczył tym samym szóstą dwójkę w tych zawodach. Odpadli Maciej Janowski i Leon Madsen, poobijany po kraksie z Jackiem Holderem z końcówki fazy zasadniczej.
W finale Zmarzlik znów dostał drugie pole, bo inne zabrali rywale. Jednak doświadczony i utytułowany żużlowiec nie narzeka, tylko bierze byka za rogi. Zmarzlik fenomenalnie rozegrał pierwszy łuk, wyprzedzając wszystkich, włącznie z bardzo szybkim Lindgrenem. Pomknął do mety po praktycznie niezagrożone zwycięstwo. Nawet jeden mały błąd na trasie nie odebrał mu prowadzenia, choć Szwed za plecami naprawdę mknął za liderem cyklu bardzo dobrą ścieżką, z dużą prędkością. Ostatecznie jednak Lindgren musiał zadowolić się drugim miejscem. I wielce prawdopodobne, że tak będzie również na koniec w klasyfikacji generalnej mistrzostw, bo po tej wiktorii Zmarzlik ma już 17 punktów przewagi, a zostało tylko Vojens i Toruń.
I wszystko wskazuje na to, że w Toruniu za trzy tygodnie będzie podwójne polskie święto – złoto Wiktora Przyjemskiego w SGP2 w piątek oraz Zmarzlika w SGP w sobotę. Przyjemski wczoraj w Rydze zajął 2. miejsce i ma 8 punktów przewagi nad drugim Nazarem Parnickim, który wygrał piątkowe zawody. Osiem punktów to dużo, bowiem do końca pozostała już tylko eliminacja w Grodzie Kopernika.
Pozostali Polacy w Rydze spisali się średnio (Maciej Janowski w SGP, Jakub Krawczyk w SGP2) lub słabo (Dominik Kubera i Szymon Woźniak w SGP, Sebastian Szostak i Bartosz Bańbor w SGP2).