Występ naszej obrony był w tym meczu zawstydzający. Polacy kompletnie nie nadążali za szybkimi wznowieniami przeciwników. Skończyło się porażką 31:42. Jesteśmy pierwszym zespołem, który stracił na tym turnieju 40 bramek, a co więcej – nikt nigdy na mistrzostwach Europy nie wpuścił ich 42. Pobiliśmy niechlubny rekord.
To był najgorszy mecz reprezentacji Polski na tych mistrzostwach. Kompletnie niezorganizowana i za wolno ruszająca się defensywa, mnóstwo strat w ataku, brak pomocy ze strony bramkarzy, a przede wszystkim to, co rzucało się w oczy najbardziej – błyskawiczne wznowienia Norwegów, które co rusz sprawiały nam kłopoty. Wyglądało to tak, że my męczyliśmy się w ataku pozycyjnym i jak już wreszcie udało się trafić, to Norwegowie wznawiali akcję i dwoma-trzema podaniami wypracowywali czystą rzutową pozycję. Jest statystyka, która w pełni potwierdza stawianą tezę, a więc liczba podań – 774 po naszej stronie i 581 po stronie Norwegów. To tylko podkreśla, że ich akcje były szybsze i dużo skuteczniejsze.
Nie ma co nawet specjalnie analizować co nie zagrało w tym meczu, bo było tego za dużo. Szczególnie środkiem nasi przeciwnicy przedzierali się z łatwością. Środkowy rozgrywający i zdobywca Ligi Mistrzów z THW Kiel z 2020 roku, gwiazda europejskiego handballa, a więc Sander Sagosen robił po prostu co tylko chciał. Był nie do zatrzymania przez Ariela Pietrasika, Rafała Przybylskiego, czy wracających po covidowych przerwach – Dawida Dawydzika i Piotra Chrapkowskiego. Lewoskrzydłowy Sebastian Barthold miał 10/10, a prawoskrzydłowy Kristian Bjornsen 8/9. Patryk Rombel zaskoczył ustawieniem, wystawiając od pierwszych minut Jana Czuwarę, Rafała Przybylskiego na prawym rozegraniu i przesuwając Michała Daszka na skrzydło. Mecz wyrównany był gdzieś tylko do 10. minuty. Raz nawet prowadziliśmy 6:5. Potem zaczęły się proste straty, kolejne kontry Sebastiana Bartholda i rywale odjechali. Jeżeli szukać w tym meczu pozytywów, to na pewno wejście młodziutkiego, niskiego i zwrotnego Piotra Jędraszczyka na środek rozegrania oraz skuteczność, jaką prezentował Arkadiusz Moryto z rzutów karnych – 7/7.
Nikt wcześniej na tych mistrzostwach nie miał tak dziurawej obrony, żeby stracić 40 bramek w jednym meczu, ale ktoś musiał być pierwszy. Mistrzostwa Europy to poziom wyższy niż choćby mistrzostwa swiata, gdzie w pierwszej rundzie pojawiają się kraje egzotyczne, jak Urugwaj, Demokratyczna Republika Konga, Algieria czy Korea Południowa. Oczywiście i tak główne role grają drużyny z Europy, bo w półfinale mundialu mieliśmy cztery z naszego kontynentu, czyli komplet. Żeby jednak pokazać skalę beznadziejności naszego występu w defensywie, to rok temu na MŚ ponad 40 razy piłkę z siatki wyciągać musieli tylko dwukrotnie bramkarze z Urugwaju i dwa razy bramkarze z Korei Południowej. 40 bramek na mistrzostwach Europy straciła ostatnio Dania, a było to… w niezwykle szybkim finale z Francją (41:32). A wcześniej w 2012 roku Polacy rzucili 41 bramek Słowakom.
Normalnie takie wyniki raczej nie padają. Dużo bardziej ofensywne są starcia klubowe. W zeszłym sezonie Champions League z ogromnej siły ataku słynęła Barcelona, gdzie Dika Mem i Aleix Gomez rzucili w sumie 185 bramek. Na tych mistrzostwach rzadko w ogóle zdarza się, żeby obie ekipy trafiły w jednym meczu po co najmniej 30 razy – takich spotkań mieliśmy 5/42, w tym dwa nasze – blamaż z Norwegią (31:42) i grupowa wygrana z Austrią (36:31). To daje 12%. Za to w tej edycji Champions League mieliśmy już 80 spotkań i aż w 27 oba zespoły rzuciły po 30 bramek, a to daje prawie 34%. Handball klubowy jest zdecydowanie bardziej otwarty, efektowny, ofensywny i dużo szybszy. Telekom Veszprem potrafił zdobyć z Dinamem Bukareszt 47 bramek, a Łomża Vive po wspaniałym meczu pokonała PSG 38:33, czy też FC Porto 39:33. Francuzi z Paryża potrafili dwukrotnie przebić barierę 40. Porażka porażką, a te statystyki to tak po prostu, żeby mieć świadomość jaki zaliczyliśmy blamaż…