W rewanżowym spotkaniu eliminacyjnym do mistrzostw świata Polki grały z Austriaczkami bezpośrednio o awans. W Austrii był remis i wszystko miał rozstrzygnąć rewanż. Niestety jednak słabszy przeciwnik sprawił dużą niespodziankę i odprawił naszą reprezentację z kwitkiem, wygrywając w Markach 29:26. Na pewno jest to duże rozczarowanie.
To brzmi trochę absurdalnie, ale drużyna, która dwa razy z rzedu zajmowała czwarte miejsce na świecie – w 2013 i 2015 roku – na trzy kolejne turnieje… nawet się nie zakwalifikowała, a co tu mówić o powtórzeniu takiego wyniku. W 2017 roku Polki przegrały awans z Rosjankami, ale wówczas Związki Piłki Ręcznej w Polsce złożył wniosek o dziką kartę. Prośbę rozpatrzono pozytywnie i ostatecznie nasze reprezentantki na tamtym turnieju wystąpiły. Był to wówczas jedyny taki bilet rozdany przez organizatorów. W tym roku może być podobnie. Pozostaje nam się już tylko modlić o dziką kartę.
Nie można myśleć o pozytywnym wyniku, marnując tak dogodne sytuacje, jakie miały Polki w tym meczu. Austriaczki praktycznie od początku tego meczu prowadziły. Początku, który był bardzo nerwowy w wykonaniu Polek. Rywalki rzuciły bramkę na 1:0 po banalnej stracie Aleksandry Zimny. Jeszcze końcówka dawała jakieś nadzieje, bowiem na kilka minut przed końcem było 24:24. Wynik był tak niski, że wystarczyło nawet zremisować. Każdy mniejszy remis niż 29:29 dawał awans. Niestety jednak rywalki w ostatniej fazie meczu odjechały, były zabójczo skuteczne przy niemal każdej akcji i niespodzianka stała się faktem.
Petra Blazek wcale nie broniła jakoś nadzwyczajnie, bo miała tylko 26% skutecznych obron. Polki za to albo obijały obramowanie, rzucały obok, albo notowały proste i kosztowne straty. Nie pomogły też nasze bramkarki. Adrianna Płaczek miała słabiutkie statystyki – dwie odbite piłki na 18 i tylko 11% skutecznych parad. Do bramki wchodziły też Gawlik i Maliczkiewicz, ale one również specjalnie się nie popisały. W ataku natomiast kompletnie nie szło, było dużo nerwowości. Już do przerwy Austriaczki prowadziły 15:11, ale zaraz po wznowieniu po kilku skutecznych akcjach był już remis i mecz się wyrównał. Przy stanie 24:24 rywalki trafiły trzy razy z rzędu i tego już odrobić się nie dało.
Zdecydowaną bohaterką meczu została Sonja Frey, trzykrotna zwyciężczyni Bundesligi w latach 2013-15, a obecnie zawodniczka Herning-Ikast Håndbold, wieloletnia gwiazda reprezentacji. Niemal całą grę brała na siebie, miała swój kapitalny dzień i na 13 prób trafiła aż 10 razy. Dodając do tego 100% skuteczność Patricii Kovacs (6/6) – wychodzi siła rażenia, z którą nasza defensywa sobie nie poradziła. W naszym zespole myliła się Kudłacz-Gloc i myliła się Nosek, które może nie zagrały jakoś beznadziejnie, ale odpowiednio skuteczność 6/11 w przypadku naszej liderki i 5/9 w przypadku Nosek – po prostu nie wystarczyła. Jest to niemiła niespodzianka, a szansa na dziką kartę jest na pewno dużo mniejsza niż w 2017 roku, kiedy trudno było odmówić czwartej ekipie świata.