Rozpoczęła się faza grupowa EHF Ligi Mistrzów piłkarzy ręcznych. Po pierwszej kolejce nie mamy dobrych wieści. Obie polskie drużyny zaliczyły falstart, choć bardziej bolesna jest porażka Industrii Kielce 31:34, bo miała miejsce w Hali Legionów, a rywalem nie była żadna potęga, tylko solidny wicemistrz Danii – Aalborg.
Aalborg dwa razy z rzędu był wicemistrzem Danii. Wcześniej przez kilka lat rządził na krajowym podwórku. Ostatnio mocniejszą ekipą z tego państwa jest GOG Handbold. Aalborg, jako wicemistrz, musi składać wniosek o dziką kartę. Oczywiście ją dostaje, bo jest to zbyt mocna i medialna ekipa, by z niej rezygnować. W całej stawce na pewno jest jednak kilka mocniejszych drużyn. Aalborg w zeszłym sezonie z bilansem 6-1-7 zajął w grupie piąte miejsce, a ogrywał głównie dół tabeli (Celje Pivovarna Laško oraz Elverum). Potrafił czasami nawiązać rywalizację z najlepszymi, jednak przegrał po dwa razy z Barceloną, HBC Nantes i Industrią Kielce. Dlatego zwycięstwo w Hali Legionów jest z naszej perspektywy negatywną niespodzianką. Od tego sezonu prezesem nie jest już Bertus Servaas. To ogromna zmiana, ponieważ rządził przez 21 lat i był kojarzony z wszystkimi sukcesami kieleckiego handballa.
Liga Mistrzów dla Industrii nie zaczęła się pomyślnie. Od początku to Duńczycy mogli się bardziej podobać. Polski zespół ani razu w tym meczu nie prowadził, co najwyżej kilka razy remisował. Nie ma już w zespole Mateusza Korneckiego, który odszedł do beniaminka Bundesligi – ThSV Eisenach, natomiast Andreas Wolff zmaga się z urazem pleców. Dlatego ciężar bronienia musiał wziąć na siebie 21-letni Miłosz Walach, który do Kielc trafił jako 16-latek. I… cóż, nie spisał się zbyt dobrze. Ewidentnie brakowało pomocy ze strony golkipera, bo skończył spotkanie, mając tylko 19% skuteczności. Grający po drugiej stronie Nicklas Landin odbił kilka piłek więcej, choć też nie zachwycił. Nawet więcej dwuminutowych wykluczeń dla gości nie pomogło. Mikkel Hansen ani razu nie pomylił się przy karnym (5/5), a Alex Vlah, Mads Hoxer Hangaard i Lucas Nilsson dobrze się wymieniali w ofensywie. Duńczycy wygrali to zespołowością. Nie było zawodnika, któremu wybitnie by nie siedziało. Długowłosy lewy rozgrywający Nilsson skończył mecz, rzucając 6/6 i nie robiło mu różnicy, czy stoi przy linii, czy musi rzucać z dziewiątego metra.
Dzień później przyszedł czas na mecz wicemistrza Polski, czyli Orlen Wisły Płock. “Nafciarze” zmierzyli się z nieprzewidywalnym FC Porto. Portugalska piłka ręczna zrobiła duży postęp i od kilku lat ma reprezentanta w elicie. Gdy zasady Champions League były inne i dzielono drużyny na mocniejsze (grupy A/B) oraz słabsze (grupy C/D), to ciągle lądowali w tym drugim zestawieniu. Teraz krąg zespołów się zawężył i został zamknięty. Nie ma już czegoś takiego, jak wejście kuchennymi drzwiami, bo uczestników Ligi Mistrzów jest 16, a nie jak jeszcze kilka lat temu, dwa razy więcej. Dlatego tym większy szacunek, że FC Porto było w stanie wskoczyć do czołówki i od kilku lat gra w Champions League właśnie w tym zawężonym gronie. Potrafi być groźnym rywalem i pokazało to nie jeden raz. Dwa sezony temu, gdy w finale spotkała się Barcelona i (wówczas jeszcze) Łomża Vive Kielce, to Portugalczycy potrafili z Hiszpanami w grupie raz zremisować, a Polaków nawet pokonać.
Tak więc FC Porto to nieprzewidywalny średniak, zwłaszcza w swojej hali. Zeszły sezon jednak był dla Portugalczyków ogromną klapą. Ostatnie miejsce w grupie, gdzie nawet słabe PPD Zagrzeb ich wyprzedziło. To naprawdę bolesny cios, bo Chorwaci zwykle są dostarczycielami punktów. Porto zasłynęło tym, że w końcówce zagrało dla… Płocka, pokonująć właśnie PPD Zagrzeb. Wiślacy wygrali w Portugalii i cudem wdrapali się na miejsce premiowane awansem do play-offów. Teraz mecz był podobnie wyrównany, jak tamto ostatnie grupowe starcie. Obie drużyny są z kategorii defensywnych, wolniej grających i zdobywających mniej bramek, o czym też świadczy wynik 24:23. Co rzuca się w oczy? To, że płocczanie unikali faulowania w strefie skutkującej podyktowaniem karnego. Portugalczycy nie zdobyli ani jednej bramki w ten sposób, marnując jedyną siódemkę. Przemysław Krajewski za to wykonywał je rewelacyjnie. Właściwie rzuty karne to chyba jedyne, co wyszło Wiśle w tej pierwszej kolejce. Krajewski popisał się imponującym 8/8, a jednego karnego zmarnował Tin Lucin i później już nie rzucał, oddając je wszystkie Polakowi.
Oprócz tego strata goniła kolejną stratę, było ich mnóstwo. Orlen Wiśle totalnie brakowało lidera w ofensywie. Szczególnie nawalały skrzydła. Gonzalo Perez Arce miał tragiczną skuteczność na skrzydle, Krajewski też nie zdobył stamtąd żadnej bramki i zmarnował doskonałą skuteczność wypracowaną karnymi. Druga linia również nie siedziała, choć akurat korzystano z niej rzadko. Najczęstszą akcją było osiąganie fauli tak, by otrzymać karnego, co też dobrze się sprawdzało, natomiast zdecydowanie brakowało alternatyw i to jakichkolwiek. Diogo Marques Rema miał jakiś niesamowity patent na bronienie strzałów z bliska. Wpuszczał te z daleka, jeżeli akurat Żytnikow czy inny Fazekas trafili w światło bramki, ale z sześciu metrów zatrzymywał każdego po kolei, jak tylko leciało. Orlen Wisła Płock przegrała ten mecz w drugiej połowie, gdzie nawet prowadziła 14:11, 15:12 czy 17:14, ale potem były dwa słupki, dwie interwencje bramkarza, strata po technicznym faulu, aż zdenerwowany Xavier Sabate poprosił o czas. Kolejne dwuminutowe kary i straty spowodowały, że nie udało się już tego wyniku uratować, choć było naprawdę blisko – Miha Zarabec miał bowiem ostatni rzut na remis, ale rzucił nad murem i nad bramką…