Skip to main content

W wieku 60 lat do piłkarskich zaświatów odszedł Diego Armando Maradona. Odszedł w dniu symbolicznym, dzieląc datę śmierci z innym szaleńcem – Georgem Bestem. 25 listopada w piłkarskim kalendarzu pozostanie dniem straty dwóch długo i boleśnie upadających piłkarskich gigantów.

Trudno zebrać jakiekolwiek słowa. Niedawno świat sportu obiegły pozytywne wieści na temat boskiego Diego. Przeszedł pomyślnie operację usunięcia krwiaka mózgu. Oszukał śmierć po raz 167. Kiedy tylko wygrał walkę z krwiakiem, od razu uruchomił swój temperament. Nie chciał profilaktycznie zostać w szpitalu. Upierał się, że chce wyjść, nie dając spokoju lekarzom. Był nieznośny, jak przez większość swojego życia. Trzy tygodnie temu kiwaliśmy głową z uznaniem, że po raz kolejny mu się udało. Dziś już płaczemy, dlaczego nie udało się za 168. razem… Zmarł na atak serca, choć przecież 20 lat temu z pierwszym zawałem wygrał. Dziś organizm był już zbyt słaby.

Płacze świat piłki, wszyscy wstawiają na media społecznościowe nostalgiczne wspomnienia, piłkarze dzielą się zdjęciami z Maradoną, Argentyna ogłosiła żałobę narodową, a Neapol jest jeszcze bardziej szary i ponury niż zawsze, opłakując Boga tego miasta. Tak, Boga. Kogoś, kto ma tam swój legendarny mural przy Via Emanuele de Deo. To obowiązkowy punkt turystyczny dla zwiedzających – zrobić sobie zdjęcie z wielkim Diego w koszulce Napoli, namalowanym na jednym z bloków. Oprócz obrazków ojca Pio, miejscowi robią sobie podobne ołtarzyki z Maradoną. Za wspólne siedem lat, za to, że w przeciętny, zakompleksiony klub wpompował krew zwycięzców, zdobywając dwa mistrzostwa Włoch (jedyne w historii), Puchar Włoch i Puchar UEFA.

Żegnają go też Anglicy, którym zaszedł za skórę najbardziej w najsłynniejszym meczu piłki nożnej w historii. Meczu, który nawet nie był finałem! 22 czerwca w 1986 roku w ćwierćfinale mundialu przeskoczył prawie 20 cm wyższego Petera Shiltona, choć przecież nie miał prawa tego zrobić. Strzelił mu gola ręką, a później dołożył do tego słynny rajd, po którym wkręcał w ziemię kolejnych Anglików. Można się spierać – która bramka była bardziej legendarna. Trudno pojąć, że dwie – być może – najbardziej legendarne bramki w futbolu dzieliły tylko cztery minuty.

Diego Maradona staczał się na dno przez lata. Jak wtedy, gdy na oczach milionów widzów podczas mundialu w 2018 roku – pijany czy naćpany pokazywał "faki", po golu Messiego zachowywał się jak opętany, pod koniec meczu usnął, a po końcowym gwizdu kilku chłopów musiało go wziąć na barki, bo sam nie był w stanie iść. Maradona kojarzy się właśnie z piłkarskim geniuszem, ale i z długim, powolnym upadkiem – dyskwalifikacją za środki dopingujące, brataniem się z mafią, skandalami, uzależnieniem od narkotyków, długami i kobietami, którym spłodził dziecko, nie chcąc się przyznać do ojcostwa. Jak do Diego Juniora, urodzonego w 1986 roku. Piłkarz nie chciał się poddać testom DNA, nie przyznawał się do niego przez 30 lat. Przełom nastąpił w 2016 roku, kiedy zaprosił go na kolację i powiedział: – Jesteś moim synem.

Powstawały o nim filmy, jak choćby "Diego Maradona" Asifa Kapadii, albo jak dokument o jego występie na mundialu w 1986 roku, albo inny dokument Kusturicy z 2008 roku, w którym opowiada o karierze, rodzinie czy polityce. A to tylko te najbardziej znane. Powstawały też książki, jak "Ręka Boga" Jimmy'ego Burnsa. Fenomen uwielbienia Maradony opisał też Jonathan Wilson w tytule "Aniołowie o brudnych twarzach". Był postacią, która budziła skrajne emocje. Podziwianą, ale też wyszydzaną. Taką, której wolno więcej, bo w końcu jest "boskim Diego". Bo przecież i tak wszystko mu się wybaczy, jak synowi marnotrawnemu, którego futbol wyniósł na szczyt, wypruł, wykończył, a teraz żegna.

Gdyby Maradona nie żył, to nie bylibyśmy w stanie go wymyślić.

Related Articles