Kolejny raz wielki hit Serie A nie rozczarował. Inter pokonał Napoli 3:2. Mecz mistrza Włoch z liderem tabeli miał wszystko – dobre tempo, zwroty akcji, odkurzonych dawnych bohaterów i przede wszystkim to, na co się przecież czeka, a więc bramki.
Jeżeli ktoś nie oglądał meczu Interu z Napoli, to przegapił jeden z najlepszych spotkań w tym sezonie. Działo się tam tyle, że mecz należało oglądać cały czas z dwiema rękami położonymi na głowie przez niedowierzanie. Głowa pracowała w obie strony, jak przy szybkiej wymianie w tenisie stołowym. Raz atakował Inter, a za chwilę sunęliśmy już pod bramkę Davida Ospiny. W całym meczu padło 10 strzałów celnych, połowa z nich wpadła do siatki. Emocjami z tego spotkania można obdzielić całą kolejkę. To był taki mecz, żeby tylko jeszcze bardziej zakochać się w Serie A i wybić sobie z głowy, że liga murarzy i nudziarzy.
Gol Polaka, karny analizowany przez VAR, użyta technologia goal-line, odrodzenie bohatera, a właściwie nawet dwóch i osiem minut doliczonego czasu gry, porozbijane i zabandażowane głowy zawodników, strata najlepszego piłkarza, który musi zejść, a bohaterem mógł zostać ten najbardziej pierdołowaty zawodnik w drużynie. To pomysł na jakiś kiczowaty scenariusz amerykańskiego filmu, w którym najlepiej jakby wydarzyło się wszystko, co tylko przyjdzie scenarzyście do głowy. Tylko nie był to żaden film pełen patosu i wzruszającej muzyki, a prawdziwy mecz Serie A. Zaczęło się od bramki Piotra Zielińskiego, dodajmy, że bardzo ładnej. Insigne wystawił, a Zielu huknął z prawej nogi i Napoli prowadziło od 17. minuty. To czwarty gol Polaka w tym sezonie, a trzeci w samej Serie A.
Inter zaczął więc bardziej napierać i Barella trafił w rękę Koulibaly'ego. Nie była to oczywista sytuacja. Arbiter początkowo nie dał karnego, a wściekać się przy linii zaczął Inzaghi, który aż otrzymał żółtą kartkę. Wszystko zweryfikował VAR, Paolo Valeri poszedł sam obejrzeć tę sytuację i uznał, że piłka trafiła w tę rękę Senegalczyka, która nie przylegała do jego ciała. Do piłki podszedł Calhanoglu i uderzył bardzo pewnie, tuż przy słupku, Ospina nawet nie wyczuł jego intencji i szybko mieliśmy 1:1. Inter poczuł krew i ciągle atakował. Wyszedł na prowadzenie jeszcze w pierwszej połowie po sprytnym uderzeniu Perisicia z główki. Ospina próbował jeszcze ratować sytuację, ale był bezradny wobec technologii. Arbitrowi zapiszczał zegarek, wskazał na niego palcem i gola musiał uznać. Piłka przekroczyła linię bramkową.
W drugiej połowie przełamał się wreszcie Lautaro Martinez. Argentyńczyk nie strzelił karnego z Milanem, a na gola dla Interu czekał już siedem spotkań we wszystkich rozgrywkach. Wcześniej Napoli straciło swojego najgroźniejszego zawodnika. Victor Osimhen zderzył się głowami z Milanem Skriniarem i Spalletti musiał za niego wpuścić Petagnę, a to już napastnik, który znajduje się dwie półki niżej. Jak trwoga, to do najskuteczniejszego strzelca Napoli w historii. Sytuację musiał ratować Dries Mertens. Belg zdobył bardzo ładną bramkę z dystansu i dał nadzieję Napoli.
Końcówka to już czyste wariactwo – zabandażowane głowy Ospiny i Dzeko po zderzeniu głowami i wielki napór Napoli – setka Mario Ruiego, który mógł strzelić pierwszego gola od 2,5 roku, ale jakimś cudem zatrzymał go Handanović… jeszcze później ruletą popisał się Anguissa, minął dwóch zawodników Interu i dośrodkował prosto na nogę Mertensa. Belg mógł zostać bohaterem, a "postraszył gołębie na stadionie", jak mówi klasyk. Spotkanie miało świetne tempo i oglądało się je z wielkim zaciekawieniem, trudno było oderwać od niego wzrok aż do ostatniej minuty doliczonego czasu. Lider poległ w Mediolanie, ale swoją pozycję utrzymał, bo potknął się także Milan