Skip to main content

Nie było nawet blisko… Podopieczni Macieja Skorży dostali lekcję futbolu. Mogli “ugryźć” Manchester City w jakiejś pojedynczej akcji, głównie przez błędy faworytów w wyprowadzaniu piłki. Urawa jeszcze trzymała się do przerwy. Co było potem, to już deklasacja. “The Citizens” wygrali 3:0, ale mogli więcej, gdyby niektózy się nie sępili.

Dla Macieja Skorży pojedynek z Pepem Guardiolą to nagroda. Były szkoleniowiec Lecha wygrał w maju Azjatycką Ligę Mistrzów. Trzeba uczciwie dodać, że prowadził Urawę Red Diamonds tylko w finałowych spotkaniach, gdzie miał trochę szczęścia. Jeszcze wtedy to nie było Al-Hilal z Mitroviciem, Malcomem, Bono, Koulibalym czy Rubenem Nevesem. Największą gwiazdą był Odion Ighalo. To jednak nie zmienia faktu, że Saudyjczycy byli zdecydowanym faworytem i tak to też wyglądało w finałowym dwumeczu. W obu pojedynkach team Skorży nie przekroczył granicy 30% posiadania piłki.

Bramkę w pierwszym meczu Japończyk Koroki strzelił na maksa fartownie, a bohaterem został golkiper – Shusaku Nishikawa, który popisał się co najmniej trzema doskonałymi paradami w dwumeczu finałowym, w tym jedną w doliczonym czasie gry rewanżu, gdy zatrzymał strzał Ighalo. Żeby jednak nie było, że tylko i wyłącznie fart dał Skorży Ligę Mistrzów, to trzeba to trochę wypośrodkować. Jego zespół też potrafił się odgryźć. W rewanżu Koroki nie trafił do pustej bramki z pięciu metrów, gdy próbował uderzyć ekwilibrystycznym… wolejem, czy może bardziej nożycami, w stylu Zlatana Ibrahimovicia, czyli wysoko podniesioną nogą i zewnętrzną częścią stopy. Spudłował.

Dzięki temu Skorża mógł wziąć udział w Klubowych Mistrzostwach Świata. Poznał drabinkę i wiedział, że musi pokonać Club Leon z Meksyku, by dostać nagrodę. Oczywiście to nie Urawa była faworytem, a startowała z pozycji underdoga. Kilka lat temu meksykańskie Tigres ograło w półfinale Palmeiras. Zespoły z tego kraju potrafią być groźne. Zespół Skorży pokonał Club Leon dominując, tworząc lepsze okazje, oddając więcej strzałów i mając wyższy współczynnik goli oczekiwanych. Zasłużony awans. W Klubowych Mistrzostwach Świata jest taka specyficzna drabinka, że dwaj faworyci, czyli drużyna z Europy oraz Ameryki Południowej, zaczynają od półfinałów. Trzy inne kluby zaczynają od ćwierćfinałów, a jest jeszcze faza wstępna dla gospodarzy i najsłabszego klubowego mistrza, a więc tego z Oceanii.

Dla porównania – gdyby Al-Ittihad z Karimem Benzemą chciało wygrać całe KMŚ, to musiałoby wygrać aż cztery mecze. Manchester City musi wygrać dwa. Jedną wygraną już ma. Japończycy z Urawy całkiem nieźle trzymali się w pierwszej połowi. Aż do samobója do szatni. Najlepszą w koszulce City zrobił Matheus Nunes – uwolnił się od dwóch pomocników, podał piłkę, pokazał się na wolne pole, a potem dośrodkował. Portugalczyk zrobił większość akcji, która skończyła się samobójem Mariusa Hoibraatena. Wrzucił, a Norweg wpakował piłkę do siatki. Druga połowa pogrążyła zespół Skorży. Nie nadążali z kryciem, gubili wyżej cenionych rywali. Piłkarze City z dziecinną łatwością dochodzili do sytuacji. Zdarzało się, że dwóch lub trzech niepilnowanych zawodników rozkładało ręce na szesnastym metrze, a taki Jack Grealish wolał się zakiwać na śmierć.

Skończyło się wynikiem 3:0 po wspomnianym samobóju oraz bramkach Mateo Kovacicia i Bernardo Silvy, ale choćby Grealish czy Nunes zmarnowali “dwusety”. Alvarez też w ogóle nie może się przełamać. Mimo wszystko była to różnica klas. I to dziesięciu… Miło jednak dla Skorży, że po wielu latach ponownie zmierzył się z Guardiolą. Tym bardziej, że odchodzi z japońskiego klubu, co było wiadome już od miesiąca.

Related Articles