Skip to main content

Lepszego debiutu Sean Dyche nie mógł sobie wyobrazić. Na Goodison Park doszło do wielkiej niespodzianki, bowiem znajdujący się na 19. pozycji Everton pokonał lidera – Arsenal, a jedyną bramkę zdobył stary znajomy Dyche’a z Burnley – James Tarkowski.

Everton to klub paradoksów. Doskonałym podsumowaniem tej tezy jest ich sondowanie na nowego trenera dwóch totalnie odmiennych taktycznie ludzi. W jednym momencie brano pod uwagę Marcelo Bielsę, który w Leeds słynął z szaleńczego, wyniszczającego rywali (oczywiście w tych lepszych momentach) pressingu i to stosowanego 1 vs 1. Bielsa mocno zajechał swoich zawodników i pod koniec jego kadencji zespół wyglądał tragicznie pod względem motorycznym. Drugim głównym kandydatem był ten, który ponad wszystko stawiał na defensywę, jakiś stały fragment i fizyczną walkę. Chyba nie można sobie wyobrazić dwóch skrajnie odmiennych spojrzeń na futbol niż ta prezentowana przez Marcelo Bielsę i ta pod dowództwem Seana Dyche’a. Everton więc sam nie wiedział w jaki sposób chce grać, ale nie to było najważniejsze. W oczy zajrzało widmo spadku i trzeba było reagować. Padło na charyzmatycznego, rudobrodego Dyche’a.

Dyche przez dziewięć i pół roku prowadził Burnley. To rzadkość w dzisiejszym futbolu, by jednemu trenerowi powierzyć drużynę na tyle lat. Sprawdzał się znakomicie. Miał ograniczone możliwości transferowe, często najsłabszą kadrę spośród operującej szaleńczą gotówką śmietanki w Premier League. Takie Fulham, jako beniaminek, potrafiło wyłożyć w letnim okienku transferowym ponad 100 milionów funtów, co sprawiło, że w zespole powstał kadrowy miszmasz, a skończyło się spektakularnym spadkiem do Championship. Menadżer Burnley musiał szyć z dostępnego materiału, często już starego, spranego, ale solidnego i sprawdzonego. Bezgranicznie ufał takim ludziom jak Ben Mee, James Tarkowski, Matt Lowton czy Ashley Barnes. Nigdy nie kupił zawodnika za więcej niż 20 mln funtów. Dwóch najdrożej kupionych zawodników – Wout Weghorst i Ben Gibson – okazało się niewypałami. A ci za “grosze” robili robotę.

Przyszedł do Evertonu po prostu ratować tonący okręt. Oczekiwania nie są wysokie. Styl gry nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Chodzi tylko o to, by znaleźć się nad czerwoną kreską. Ligowy bilans Franka Lamparda był fatalny – dziewięć zwycięstw, osiem remisów i aż 21 porażek. Kibice “The Toffees” zapomnieli już co to znaczy wygrać w Premier League. 1:0 z Arsenalem jest pierwszym zwycięstwem od 22 października. Sean Dyche im przypomniał jak to smakuje, a co najbardziej imponujące – zrobił to przeciwko liderowi Premier League. Żeby było śmieszniej, to dokonał tego w swoim starym stylu i za pomocą starych druhów z Burnley. Dwight McNeil dośrodkowywał, a James Tarkowski strzelił z główki. Cała filozofia. Przeciętnie wyglądający w ataku pozycyjnym Arsenal nie był w stanie niczego wyczarować. Dawno Martin Odegaard nie zagrał tak słabo.

Dyche wkroczył na trening i od razu wprowadził zasady – żadnych czapek i żadnych kominów na treningach. W końcu nie można w nich grać w lidze, zatem trzeba dobrze odwzorować realia boiskowe. I jeszcze jedno – obowiązkowo zakładać ochraniacze! Dodając do tego wygraną na dzień dobry, szybko rozkochał w sobie znużonych i zniechęconych kibiców na Goodison Park. Z czego się tu cieszyć, skoro klub traci swojego najbardziej utalentowanego młodziana na rzecz Newcastle, a do tego jako jedyny w lidze nie robi żadnego transferu? Takie warunki nie są jednak obce dla angielskiego trenera, bo było to dla niego codziennością w Burnley. Trybuny Goodison wreszcie żyły, wierząc w sukces. Poczciwy Sean Dyche sprawił też, że Arsenal nie uciekł w tabeli i musi mieć się na baczności, oglądając się za plecy. Everton chwilowo wyskoczył ze strefy spadkowej, jednak po remisie West Hamu znów do niej wskoczył. Nastroje są jednak zupełnie inne.

Related Articles