Szybko poszło. Fernando Santos nie jest już selekcjonerem reprezentacji Polski. W XXI wieku jedynie Zbigniew Boniek pracował krócej na tym prestiżowym stanowisku.
Z czego zapamiętamy Fernando Santosa? Przede wszystkim z jego skrzywionej miny wiecznie niezadowolonego marudera. Oprócz tego z pięknych obietnic, kompletnej nijakości i braku stanowczości. Fajnie było tylko w zapowiedziach. Ile to rzeczy miał kontrolować Santos, mieszkać w Polsce i uzdrowić reprezentację… Stan na 14 września jest taki, że mamy jeszcze gorszą sytuację niż wcześniej. Ilu zawodników zadebiutowało w biało-czerwonych barwach za kadencji 68-latka? Otóż okrągłe zero. Mogli to zrobić: Ben Lederman, Przemysław Wiśniewski, Bartosz Slisz i Adrian Benedyczak. Żaden z nich nie dostał nawet minuty. Tak więc Santos zapisał się w historii polskiej piłki niechlubną statystyką. Nawet u Zbigniewa Bońka debiutowali Marcin Wasilewski czy Andrzej Niedzielan.
Już samo zatrudnienie Santosa było dziwne. Bo nie dajemy szansy “wynikowcowi”, którego podkopała afera premiowa i rozpoczyna się wtedy opowiadanie bajek o długofalowości, efektownym stylu, grze miłej dla oka. Po czym Kulesza zatrudnia podobnego “wynikowca”, który najchętniej wygrywałby po 1:0. I rzeczywiście aż 66,6% jego zwycięstw jako selekcjonera, to taki właśnie wynik: 1:0 z Niemcami i 1:0 z Albanią. Niewiele brakło, a 1:0 byłoby też z Wyspami Owczymi, tylko Lewandowski akurat popisał się najlepszym zagraniem podczas tamtego beznadziejnego występu. Czyli brak konsekwencji. Santos nie uzdrowił reprezentacji. Gubił się we własnych postanowieniach. Niby chciał postawić na młodych, odsunąć Krychowiaka, Glika, Grosickiego, ale później ratował tyłek Krychowiakiem w pierwszym składzie i Grosickim wchodzącym z ławki.
Praca Fernando Santosa pozwoliła przychylniejszym okiem patrzeć na to, co w swojej kadencji osiągnęli: Jerzy Brzęczek, Czesław Michniewicz, a najbardziej to chyba wzdycha się do Paulo Sousy. Ten drugi Portugalczyk po rezygnacji i dezercji stał się w Polsce persona non grata. Dziś jednak z nostalgią wspomina się jego błyskawiczną rewolucję i widoczną gołym okiem rękę selekcjonera. Nie bał się stawiać na Puchacza z Anglią, czy Kozłowskiego z Hiszpanią na EURO. Ugruntował pozycję Dawidowicza. Może wybitnych wyników nie notował, ale przynajmniej wiedzieliśmy w jaki sposób chce zmienić reprezentację Polski. Pokazywał przy tym mental, który jest nam obcy. Chciał zaszczepić myśl, by nie bać się posiadać piłki. Fernando Santos, w przeciwieństwie do młodszego krajana, nie zaznaczył się niczym. Nie wiadomo w jaki sposób chciał grać. Trudno to w ogóle zweryfikować.
Santosowi już się nie chciało. W październiku skończy 69 lat. Został w karierze mistrzem Europy. Pewnie zobaczył polskie nazwiska: Lewandowski, Zieliński, Szczęsny, kilku innych w Serie A, Kamiński w Wolfsburgu, Kiwior w Arsenalu… pomyślał, że dużo trudu nie trzeba. Zagra się samo. Boleśnie zderzył się z rzeczywistą potrzebą rewolucji. Nie był w stanie tego zrobić. Nie miał na tyle narzędzi, wiedzy i przede wszystkim chęci i charakteru. To nie osoba na takie zmiany, tylko raczej selekcjoner minimalistyczny, pragmatyk, a nie wielki reformator. Fernando poprowadził naszą kadrę w sześciu meczach. Przegrał z Czechami, Mołdawią i Albanią, za to wygrał z Albanią, Wyspami Owczymi i towarzysko z Niemcami. Nikt nie będzie po nim płakał, bo jego kadencja była absolutnie nijaka. Wymowne, że nawet nie wiedział na jakiej pozycji w Legii gra Paweł Wszołek.
232 dni. Tyle spędził na stanowisku. Według informacji Piotra Koźmińskiego z “WP Sportowych Faktów” zarabiał nieco mniej niż 100 tysięcy euro miesięcznie. Selekcjonerem był przez około osiem miesięcy, co sprawia, że kwota, którą zainkasował to coś około 700 tysięcy euro, czyli trochę ponad trzy miliony złotych. Do tego dochodzi jeszcze odprawa. Przebijają się informacje, że ma to być dwumiesięczna pensja, czyli do czasu końca eliminacji. Santos też czuł się zmęczony tym, co zastał w Polsce i nie zapierał się rękami i nogami. Ponoć nie podobała mu się dezorganizacja i ogólna atmosfera wokół kadry. Cóż, my też płakać nie będziemy, bo Portugalczyk nie dał nam ku temu żadnych powodów. Pokazał raczej, że już mu się nie chce. Najbardziej starał się na pierwszej konferencji, w której reklamował swoje usługi niczym najlepszy sprzedawca odkurzaczy.