Tego chyba nikt się nie spodziewał. Barcelona zmiażdżyła Real Madryt na Santiago Bernabeu i wygrała aż 4:0, a śmiało mogło być tych goli więcej. To była prawdziwa demolka i wielkie zwycięstwo drużyny Xaviego.
Mecz rozpoczął się w niezłym tempie. Co chwilę przenosiliśmy się to pod jedną, to pod drugą bramkę. Bardzo dobrze się to oglądało, po obu stronach było dużo miejsca do gry, już po 15 minutach byliśmy świadkami kilku świetnych okazji. Zaczął Real Madryt, a konkretnie Fede Valverde mierzonym, plasowanym strzałem po ziemi. Musiał się wykazać Ter Stegen i zrobił to bez zarzutów. To były jednak miłe złego początki, bo później Barcelona zawłaszczyła sobie po prostu ten mecz. Gdyby nie Thibaut Courtois i nieskuteczność, to wydarzyłaby się tutaj jedna z największych kompromitacji, a być może nawet największa w historii. To był potencjał na jakieś 8:0. Eder Militao wyglądał na murawie, jakby wylosował możliwość gry w El Clasico w Laysach, popełniał błąd za błędem.
Bez Karima Benzemy Real był z przodu bezzębny. Vinicius coś tam próbował, głównie na początku spotkania, ale to było za mało. Zostanie zapamiętany raczej i tak z bezczelnej symulki, w której potknął się o piłkę i domagał odgwizdania karnego. Barcelona za to zostanie zapamiętana z wielkiego spotkania. Z tego, które na pewno będzie po latach wspominane jako punkt zwrotny w budowaniu drużyny przez Xaviego. To było widowisko, które uświadomiło Ferranowi Torresowi, Pedriemu czy Dembele, że stać ich z Barceloną na rzeczy absolutnie największe. Taki wynik buduje pewność siebie i potwierdza, że Xavi to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Teraz ci chłopcy jeszcze bardziej uwierzą w jego misję.
Aubameyang przeszedł szybką drogę – od irytującego zawodnika, fatalnego kapitana i kogoś, kto chce pobierać wysoką tygodniówkę, a nie za bardzo chce mu się grać, do tego nie daje najlepszego przykładu w profesjonalnym prowadzeniu się – do zawodnika kluczowego, ambitnego, głodnego nowej przygody, a co najważniejsze – skutecznego i takiego, na którego można liczyć. Gabończyk zdobył dzisiaj dwie bramki, a mógł nawet z pięć. Barcelona w pierwszej połowie coraz bardziej się rozkręcała i nakręcała, a było to widać choćby po podaniu Pedriego do Ferrana Torresa – niby podcinki, czy czegoś w tym stylu, czego nie wymyśliłby nikt inny na boisku. Po pierwszej połowie Barca prowadziła 2:0 – zawalił Nacho, któremu na skrzydle uciekł Dembele. Zawalił też Militao, któremu też uciekł, ale Aubameyang i zdobył bramkę z główki. Później Araujo też uderzył z główki po rożnym – znów po asyście Dembele.
W 51. minucie było już pozamiatane. Duma Katalonii prowadziła 4:0. Absolutny szok i niedowierzanie. Szczególnie trzecia bramka to była jakaś maestria i boiskowa poezja. Barca się zabawiła. Piłkę przejął De Jong i sklepał z Dembele, po czym ruszył na bramkę Realu, zagrał na wolne pole do Aubameyanga, a ten z kolei wystawił piętą Ferranowi Torresowi. Hiszpan wpakował z 11 metrów w okienko, a Courtois się nawet nie ruszył. To była akcja zapierająca dech w piersiach, czysta radość z gry. Chwilę później dublet miał już na koncie Auba, sprawdzał to jeszcze VAR, ale nie wykazał pozycji spalonej i Real był na deskach. Może się tylko cieszyć, że później Barcelona marnowała kolejne okazje, bo 8:0 nie byłoby wcale przesadzone. To nie porażka, a wielka kompromitacja Realu. Taka, po której kibice tego klubu powinni się schować w szafie na miesiąc.