Arsenal w 2024 imponuje formą strzelecką. Kanonierzy zaliczyli kilka efektownych zwycięstw w Premier League, dzięki czemu wypracowali sobie znakomity bilans bramkowy. Po niedzielnym remisie w meczu na szczycie pomiędzy Liverpoolem a Manchesterem City, Arsenal zrównał się punktami z The Reds i wskoczył na fotel lidera właśnie dzięki bilansowi bramkowemu. Teraz drużyna Mikela Artety musi przełożyć skuteczność z ligi na Ligę Mistrzów, bo do odrobienia jest strata z pierwszego meczu w Porto.
Kanonierzy, jak na swój przydomek przystało, rozbili ostatnio Crystal Palace 5:0, West Ham 6:0, Burnley 5:0, Newcastle 4:1 czy Sheffield 6:0. W międzyczasie przydarzyła im się jednak porażka 0:1 na Estadio do Dragao. Porto mocno postawiło się londyńczykom. Może nie było lepsze, ale potrafiło w doliczonym czasie gry zadać cios na wagę wygranej w pierwszym meczu. Tym samym na półmetku rywalizacji Arsenal ma do odrobienia stratę i przed własną publicznością zapewne od początku ruszy z natarciem na przeciwnika.
Porto również jest w niezłej formie, czego dowodem było zwycięstwo 3:0 w prestiżowym meczu z Benficą. Mimo tej wygranej Smoki są na 3. pozycji, tracąc 6 punktów do Benfiki i 7 do Sportingu, który dodatkowo rozegrał jeden mecz mniej. Na dziś wygląda na to, że walka o tytuł mistrzowski w Portugalii rozstrzygnie się pomiędzy dwoma ekipami ze stolicy, a Porto będzie musiało zadowolić się brązowym medalem. A to oznaczałoby brak awansu do kolejnej edycji Ligi Mistrzów. Niezmiennie jednak Sergio Conceicao ma mocną pozycję. Pracuje w Porto od prawie siedmiu lat, prowadził zespół już 364 razy i punktuje na poziomie 2,31 na mecz. Wydaje się, że nawet jeśli ten sezon zakończy się bez awansu do Champions League, Conceicao pozostanie na swoim stanowisku.
Równie mocną pozycję zbudował sobie w Arsenalu Arteta. Początki były trudne, ale Hiszpan nie zszedł ze swojej ścieżki. Systematycznie i metodycznie przebudowywał zespół, aż w końcu stał się jego całkowicie autorskim projektem. Dziś w Arsenalu trudno znaleźć piłkarzy, którzy grali tutaj za poprzednika, czyli Unaia Emery’ego. O tym, że kierunek tej drogi był słuszny, dziś najlepiej świadczą wyniki Kanonierów, którzy rok temu bardzo długo prowadzili w rozgrywkach Premier League, a finalnie zostali wicemistrzami. Teraz znów są w grze o mistrzostwo i nikt przy zdrowych zmysłach ich nie lekceważy.
Zwłaszcza, że pod batutą Artety zawodnicy się rozwijają, albo wracają do formy. Weźmy tu przykład Kaia Havertza, który w Chelsea stał się karykaturą dawnego „wonderkida” z Bundesligi. Początki w północnym Londynie też były trudne, ale dziś Havertz stał się ważnym elementem układanki Artety – strzela i asystuje. Nikt nie wymaga od niego liczb na poziomie Haalanda czy Salaha, ale wiadomo już, że Niemiec daje dużo jakości w środku, a atakując szesnastkę z głębi pola, potrafi dać ważne bramki. W sobotę to on zapewnił Arsenalowi wygraną 2:1 z Brentford. Strata punktów w tym meczu byłaby dla pretendenta do tytułu sporym rozczarowaniem.
W Arsenalu do gry gotowi są wszyscy poza Jurrienem Timberem, który powoli wraca do zdrowia i łapie formę po zerwaniu więzadeł krzyżowych. Niepewny jest Gabriel Martinelli. Z kolei w Porto zabraknie Ivana Marcano, Goncalo Ribeiro i Zaidu. Pod znakiem zapytania stoi występ Mehdiego Taremiego.
Kanonierzy nie wystąpili w ćwierćfinale Ligi Mistrzów od sezonu 2009/10. To już bardzo zamierzchłe czasy, szczególnie z perspektywy młodszych kibiców tej drużyny. Potem było wiele lat porażek na poziomie 1/8 finału, a następnie siedmioletnia przerwa od gry w elicie. Teraz Kanonierzy wracają i muszą zmierzyć się z demonem statystyk – na dziesięć ostatnich dwumeczów w LM, gdy przegrywali pierwszy mecz, dziewięciokrotnie żegnali się z grą. Straty odrobili tylko raz, za to właśnie z Porto, bijając Smoki 5:0. O tym jak dawno temu to było, niech świadczy, że hat-tricka ustrzelił wówczas Niklas Bendtner, a w środku obrony grał… Sol Campbell.