Kilkanaście dni temu media obiegła wieść o zapowiedzi Rządowego Programu Wsparcia Mistrzów. Program będący elementem Polskiego Ładu dla sportu ma na celu wzmocnienie polskich drużyn w skutecznej rywalizacji na arenach międzynarodowych. W niniejszym tekście przyjrzymy się szansom i zagrożeniom, idącym za założeniami programu entuzjastycznie chwalonego przez premiera oraz ministra sportu i turystyki.
Główny problem polskiego sportu zdefiniowany jest od bardzo dawna. Permanentne niedofinansowanie na wielu płaszczyznach sprawia, że sukcesy naszych sportowców w wielu dyscyplinach nie są efektem pracy u podstaw, a raczej dążenia do celu na przekór wszystkiemu i wszystkim. W naszym kraju największym mankamentem decydentów jest krótkowzroczność. Patrzymy na problem, ale tak naprawdę go nie widzimy. A jeśli już go dostrzegamy, nie próbujemy go zrozumieć i wyciągnąć właściwych wniosków. Oprócz finansów sportowym problemem nad Wisłą są oficjalne dane Narodowego Funduszu Zdrowia. Mniej niż 25% Polaków uprawia jakikolwiek sport, 38% populacji ma nadwagę, a aż 21% stwierdzoną otyłość. Dokładając do tego 3 miliony cukrzyków oraz fakt, że połowa społeczeństwa korzysta z usług fizjoterapeutów, otrzymujemy obraz nędzy i rozpaczy. O zajęciach z wychowania fizycznego, które powinny promować masowe uprawienie sportu wśród naszych pociech, szkoda nawet pisać.
Dlatego kiedy usłyszeliśmy o rządowym programie, który w swoim ogólnym założeniu miał kierować spore, jak na polskie realia, środki na sport, przyklasnęliśmy z uznaniem. W końcu 700 milionów złotych mogłoby ruszyć z posad polski sport, gdyby tylko przeznaczyć tę kwotę na potrzeby samego dołu piramidy sportowej. A te są ogromne. Zaczynając od infrastruktury – brakującej, ale też często przestarzałej lub popadającej w ruinę. Następnie kadry trenerskie, ludzie, którzy odpowiadają za wyszkolenie naszych reprezentantów we wszystkich dyscyplinach. Niestety olbrzymia większość z nich łączy szkolenie po godzinach z pracą zawodową, która musi zapewnić im byt. Jest to smutny standard w Polsce. Wszystkie te braki dostrzegają sportowcy, ich trenerzy, kibice, czasem nawet działacze. Na końcu łańcucha znajdują się władze samorządowe i rządowe.
Program Wsparcia Mistrzów ma rozdysponować środki dla piłki nożnej, siatkówki, koszykówki, piłki ręczne i hokeja. Największym beneficjentem mają być jednak kluby piłkarskie – otrzymają aż 170 mln złotych z puli. Czyli kasa trafi wyłącznie do sportów drużynowych. Kompletnie pominięta została lekkoatletyka, czyli jeden z największych dostarczycieli medali olimpijskich. Tenis? Pływanie? Sporty zimowe? Zapomnij. Program populistycznie nakierowany jest na dyscypliny, które w mniemaniu rządzących rozpalają serca i umysły kibiców. Czy hokej na lodzie jest taką dyscypliną? Nie zamierzamy deprecjonować dorobku polskiego hokeja, ale jednak jest to obecnie sport dość niszowy i posiadający swoje ograniczenia jeśli chodzi o masowość. Ośrodków hokejowych jest w Polsce zaledwie kilkanaście.
Nasze rozważania skupimy wyłącznie na futbolu, gdzie wsparcie będzie prowadzone w dwóch etapach. Pierwszym z nich mają być jednorazowe granty, które mają być przeznaczone na rozwój infrastruktury sportowej, takiej jak centra treningowe czy ośrodki badawczo-rozwojowe. Odpowiednio około 6 milionów złotych dla klubów Ekstraklasy oraz dla klubów I ligi po 2 miliony złotych. Z jednej strony należy pochwalić nasze władze. Polska piłka w końcu otrzymuje realne narzędzie, pozwalające na tworzenie solidnych podstaw funkcjonowania. Z drugiej podział środków rodzi pytania. Dlaczego kluby Ekstraklasy otrzymają trzy razy więcej od pierwszoligowców skoro potrzeby jednych i drugich są tożsame? A co z klubami z niższych lig? Czy z tego tytułu nie rozpocznie się proces coraz większej dysproporcji pomiędzy krajową elitą i jej zapleczem, a pozostałymi klubami szczebla centralnego i niższych lig? I na końcu najważniejsze pytanie – kto i w jaki sposób skontroluje prawidłowe wykorzystanie tych środków przez kluby?
Część ekspertów i dziennikarzy podniosła słuszny lament, spoglądając na informacje o drugim etapie wsparcia zespołów piłki nożnej. Otóż znaczna część pieniędzy, które zostaną rozdysponowane z programu, czyli tak naprawdę z budżetu państwa (czytaj – z naszych podatków), będzie nagrodą za osiągnięcie sukcesu na krajowym podwórku. Tak, dobrze przeczytaliście. Chodzi o wsparcie klubów, które – cytując rządzących – awansują do europejskich pucharów. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie chodzi o awans do fazy grupowej. Premią finansową będzie nagradzany sam start w eliminacjach do europejskich rozgrywek. Wszystko po to, aby wyrównać straty wynikające z niskiego rozstawienia polskich drużyn w rankingach, co zwiększa skalę trudności i zazwyczaj w efekcie powoduje potencjalnie mniejsze przychody. I tak na koniec sezonu mistrz Polski otrzyma 8 milionów złotych, wicemistrz i brązowy medalista rozgrywek po 5 milionów, natomiast zdobywca Pucharu Polski zgarnie 6 milionów. W kolejnych sezonach kwoty te wzrosną odpowiednio do 30 mln dla mistrza, 20 mln dla uczestników eliminacji lig europejskich oraz 25 mln dla triumfatora PP.
I tu zaczyna się element niezrozumienia tematu. Słabe wyniki polskich drużyn w eliminacjach europejskich rozgrywek nie były efektem ograniczeń finansowych i niskich budżetów. Były efektem gorszej gry i umiejętności poszczególnych zawodników. Wystarczy spojrzeć na kilka minionych sezonów, by dostrzec, że krajowi potentaci odpadali z rozgrywek nie tylko z tuzami czy drużynami ze średniej półki europejskiego futbolu, ale także z zespołami z Cypru, Azerbejdżanu, Słowacji, Łotwy, Luksemburga, Kazachstanu czy Mołdawii. A to tylko bilans za ostatnich pięć sezonów. Nasze kluby na rozkładzie mają także kopciuszkowie z Estonii, Gruzji, Litwy, Macedonii Północnej oraz Islandii. Dolewanie pieniędzy na „wyrównanie szans”, czyli tak naprawdę transfery, nie rozwiąże tego problemu. Przyczyna tkwi w fatalnym zarządzaniu finansami przez prezesów i dyrektorów sportowych polskich klubów, którzy w znacznej części wydają pieniądze na nietrafione transfery, mocno przepłaconych zawodników. Z raportu Deloitte za sezon 2020/2021 wynika, że dla 15 z 16 klubów Ekstraklasy połowę kosztów stanowiły wynagrodzenia piłkarzy. Sześć klubów przekroczyło optymalny wskaźnik 60%.
Jak polskie kluby wydają swoje pieniądze na „wzmocnienia”? Za punkt odniesienia posłużymy się danymi z Transfermarkt. Aby uwidocznić skalę marnotrawstwa kwoty przeliczymy z euro na złotówki po optymistycznym kursie 4,5. Warszawska Legia latem na Lirima Kastratiego, Igora Charatina, Lindsaya Rose i Jurgena Celhakę wydała ponad 13 milionów złotych. Efekt? Panowie zagrali łącznie w Ekstraklasie 24 razy (średnio 6 występów z 18 możliwych) i uzbierali 1015 minut na boisku (czyli średnio w meczu spędzali na murawie niecałą połowę). Każda minuta kosztowała Legię ponad 13 tysięcy złotych, a rozmawiamy tylko o pieniądzach zapłaconych za transfery tych zawodników. Piłkarzom trzeba również płacić pensje. Około 3 mln zł kosztował Lecha Poznań Jan Sykora. Czeski skrzydłowy w 38 meczach „Kolejorza” strzelił 1 gola i zanotował 5 asyst. Cracovia zapłaciła za Damira Sadikovicia i Rivaldinho łącznie ponad 2 mln zł. Bośniak przez 1,5 sezonu asystował zaledwie raz, brazylijski napastnik strzelił w tym samym czasie 2 gole i miał 2 asysty.
Te nazwiska można mnożyć. Za kwoty zbliżone do miliona złotych nad polskiej ziemi zjawili się m.in. Karlo Muhar, Ognjen Mudrinski, Matyas Tajti, Nemanja Mihajlović, Djordje Crnomarković, Salvador Agra czy Mile Savković. „Szrotomierz” w polskich klubach wielokrotnie przekraczał skalę. Historia pokazuje, że do przemyślanych transferów i rozsądnej polityki finansowej decyzyjni w Polsce w dalszym ciągu nie dorośli. Myślenie nakierunkowane na wynik, a nie rozwój i „januszerka” w zarządzaniu to nad Wisłą grzechy główne od lat. Przepłaceni zawodnicy o wątpliwych walorach piłkarskich rokrocznie zalewają nasze ligi. Dlaczego mielibyśmy sądzić, że rządowy zastrzyk finansowy coś zmieni? Przecież większość naszych klubów o skautingu i sieci skautów słyszało głównie z mediów. Czy zaprzyjaźnieni z drużynami menadżerowie piłkarscy widząc bardziej zasobne portfele prezesów zaoferują im lepszych piłkarzy? Droższych na pewno. W końcu nie od dzisiaj wiadomo, że najłatwiej wydaje się nie swoje pieniądze.
Program rządowy jakkolwiek słuszny w swoich założeniach kieruje środki finansowe w niewłaściwe miejsce. Zamiast inwestować na dole piramidy pompuje się miliony złotych w sam środek płonącego pieca, zgodnie z dewizą „aby Polska rosła w siłę, a kluby żyły dostatnio”. Trudno pozbyć się wrażenia, że przygotowany na kolanie program jest niczym więcej jak PR-ową wrzutką słabnącej w notowaniach frakcji rządzącej, która mówi: patrzcie, dajemy wam pieniądze, pamiętajcie, że to my daliśmy. W mediach krąży niepotwierdzona dotąd informacja, że jednym z pomysłodawców programu jest prezes Legii Warszawa, Dariusz Mioduski. Tej samej Legii, która zajmuje w tabeli Ekstraklasy przedostatnie miejsce, dysponując największym, ponad 100-milionowym budżetem w lidze. Wygląda na to, że Mioduski zginie od własnej broni, a przygotowane wraz z premierem i ministrem sportu środki za zakwalifikowanie się do eliminacji europejskich pucharów przejdą mu koło nosa.