Premier League, Puchar Anglii i wreszcie upragniona Liga Mistrzów. Manchester City zdobył klasyczną potrójną koronę i powtórzył wyczyn Manchesteru United z 1999 roku. Jedyną bramkę w finale Champions League zdobył Rodri.
Finałów się nie rozgrywa, finały się wygrywa. Tak może powiedzieć Guardiola, bo akurat więcej dogodnych szans niespodziewanie miał Inter. Kto jednak po latach to będzie pamiętał? Pewnie jacyś najtwardsi krytycy Guardioli zapisali to w notesie grubym flamastrem, ale taki zwykły, klasyczny fan futbolu za 20 lat wspomni co najwyżej bramkę Rodriego, która zapewniła City historyczną potrójną koronę. Pamiętacie może, ze w 2004 roku AS Monaco w finale Ligi Mistrzów oddało więcej strzałów i miało 60% posiadania piłki? No właśnie, a FC Porto Jose Mourinho ze swoimi trzema celnymi strzałami wygrało 3:0. Tym razem Manchester City doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jakiego wielkiego kalibru jest to mecz. Inter nic nie musiał, co najwyżej poprzeszkadzać. I tak wszyscy skazywali ich na pożarcie… a to doskonała pozycja, żeby zaskoczyć. Trudniej bronić roli faworyta, od którego coś jest wręcz wymagane.
Niepowodzenie Interu ma twarz Romelu Lukaku. Belg wszedł w drugiej połowie za Edina Dzeko. Jeszcze wówczas mieliśmy wynik 0:0. Miał być jokerem, bo przecież wrócił do doskonałej formy. Fani Interu aż poderwali się z miejsc, gdy zobaczyli, że za chwilę będą mogli liczyć na duer LuLa. Lukaku jednak zaliczył koszmarny występ. Został antybohaterem tego finału. Z kilku metrów trafił z główki prosto w Edersona, a w innej akcji z kolei zablokował strzał… kolegi z drużyny. Podobnie było na mundialu, kiedy to Belgia nie wyszła z fazy grupowej, bo ten sam Lukaku zmarnował kilka doskonałych okazji i wyglądał jak słoń w składzie porcelany. Dokładnie te same koszmary wróciły. Lukaku zrobił bohatera z Edersona, który wejście w mecz miał wyjątkowo elektryczne.
Cała drużyna City, oprócz rewelacyjnego Johna Stonesa, grała jakoś apatycznie i elektrycznie. Niedokładnie, z dużą nerwowością. Byli trochę sparaliżowani wielkością tego spotkania i tym, że mogą cały trud zaprzepaścić. Haaland był kompletnie niewidoczny, nawet mocno chwalony Rodri momentami grał niedokładnie. Skrzydłowych całkowicie wyłączyła obrona Interu, a Kevin De Bruyne okazał się znowu gigantycznym pechowcem. Nie dość, że City miało wielkie kłopoty w ataku pozycyjnym, grając bardzo powoli i mało zaskakująco, to jeszcze reżyser gry musiał opuścić boisko w 36. minucie. De Bruyne powtórzył to samo, co z Chelsea dwa lata temu. Wtedy zszedł z boiska w finale Ligi Mistrzów z Chelsea, a drużyna City nie była w stanie niczego wykreować bez swojego lidera. Demony się powtarzały. Inter czuł krew.
Manchester City rozegrał słabe spotkanie, ale co z tego, skoro w tej jednej kluczowej akcji piłka odbiła się tak, że nabiegł na nią Rodri i zapakował jednocześnie siłowo, ale też precyzyjnie, dokładnie tam, gdzie chciał. Hiszpan w ćwierćfinale władował w okienko z Bayernem, a terz to jego bramka dała upragnioną Ligę Mistrzów. Inter nie miał nic do stracenia i rozpoczął napór. Phil Foden mógł sprawić, że będzie trochę spokojniej, ale nie potrafił pokonać Andre Onany. Hiszpański defensywny pomocnik, następca Busquetsa w reprezentacji i doskonały łącznik obrony z atakiem w City został wybrany najlepszym zawodnikiem całej tegorocznej Ligi Mistrzów. Ederson także udowodnił niedowiarkom, że nie jest tylko kolesiem od rozgrywania, co zresztą mu akurat nie wychodziło w finale. W ważnych momentach City mogło liczyć na swojego bramkarza.
To dwunasty sezon Manchesteru City w Lidze Mistrzów, która do tej pory była ich przekleństwem. Odpadali w przedziwnych okolicznościach, zawsze czegoś brakowało. A to kamera nie pokazała na VAR ręki Fernando Llorente, innym razem Sterling nie trafił na pustą bramkę z Lyonem, a Real Madryt w cudowny sposób zrobił come back sezon temu. Było jeszcze 6:6 w dwumeczu z fenomenalnym AS Monaco i kilka innych pechowych rezultatów. Mamy sezon “doczekań”. Leo Messi doczekał się wreszcie mistrzostwa świata. Pep Guardiola po wielu latach doczekał się wreszcie trofeum Ligi Mistrzów. A Julian Alvarez wygrał jedno i drugie!