Raków Częstochowa w niesamowitych okolicznościach awansował do IV rundy Ligi Konferencji Europy. Wicemistrz Polski wyeliminował dużo silnienszy Rubin Kazań. Na zupełnie innym biegunie jest Śląsk Wrocław, który w fatalnym stylu odpadł na tym etapie, przegrywając z Hapoelem Be'er Sheva aż 0:4.
Raków już czwarty mecz w Lidze Konferencji Europy zremisował 0:0. Można było mieć pretensje o takie wyniki ze słabą litewską Suduvą, gdzie trzeba było przepychać awans w serii rzutów karnych. Bohaterem wówczas został Vladan Kovacević. Dwumecz z Rubinem miał dokładnie tego samego bohatera. Bośniacki bramkarz obronił kluczowego karnego w… 120. minucie! Gdyby Haksabanović trafił, to wówczas znów oglądalibyśmy konkurs jedenastek w wykonaniu Rakowa. Trener Leonid Słucki zrobił nawet zmianę, w której wprowadził rezerwowego bramkarza – specjalnie na karne. Miała wyjść z tego pokerowa zagrywka, a wyszło komicznie. Nie da się ukryć, że to piłkarze z Kazania byli tutaj zdecydowanym faworytem, a Raków nie miał nic do stracenia.
Gracze z Czestochowy rozpoczęli tak, jak tydzień wcześniej – od mocnego uderzenia. W pierwszych minutach podopieczni Papszuna trochę zaskoczyli. Mecz był wyrównany, oprócz samej końcówki, w której to gospodarze wyraźnie przycisnęli, a to zakończyło się choćby strzałem w słupek Abildgaarda. Wielka szansa dla polskiego zespołu pojawiła się w drugiej części dogrywki, kiedy Samosznikow otrzymał czerwoną kartkę w 106. minucie. Raków błyskawicznie, bo już po kilku minutach, to wykorzystał. To była znakomita akcja – prostopadłe podanie od Papanikolau do Wiktora Długosza, a ten posłał silną i wysoką wrzutkę prosto na głowę Gutkovskisa. Dramat rozegrał się w ostatnich minutach, kiedy sędzia podyktował rzut karny dla gospodarzy. Wtedy jednak znakomitą paradą popisał się Kovacević, który złamał marzenia Rosjan o konkursie jedenastek. Po jego interwencji sędzia natychmiast zakończył mecz, a wszyscy rzucili się z radości na bośniackiego bramkarza! Raków już w pierwszym sezonie w pucharach napisał taką piękną historię!
Zupełnie inaczej zaprezentował się Śląsk Wrocław. Po pierwszym meczu można było mieć spore nadzieje, że przynajmniej powalczą z silniejszym Hapoelem. Przyjechali z jednobramkową zaliczką, ale błyskawicznie ją stracili po fatalnym błędzie Szymona Lewkota. Kilka minut później było już 2:0. W siedem minut gospodarze nie tylko odrobili stratę z Wrocławia, ale mieli już jedno trafienie więcej w dwumeczu. Śląsk nie potrafił się pozbierać po dwóch szybkich ciosach na szczękę, był rozproszony w defensywie i mógł się cieszyć, że do przerwy przegrywał tylko 0:2, bo gracze z Izraela mieli jeszcze akcję, która zakończyła się strzałem w słupek. Po przerwie zespół Magiery próbował odrobić stratę, ale niewykorzystane okazje szybko się zemściły i po trafieniu Ansaha w 54. minucie nie było już czego zbierać. Śląsk stracił później jeszcze jednego gola i przegrał ostatecznie 0:4. Mecz w ich wykonaniu był słabiutki. Nie byli nawet blisko nawiązania walki z przeciwnikiem. Tym większa szkoda po korzystnym wyniku z Wrocławia i tym, jak wyglądała dominacja Polaków w pierwszej połowie na własnym obiekcie.