Przez jakiś czas w Bundeslidze i 2.Bundeslidze oglądaliśmy przedziwne obrazki – przerwane na kilkanaście minut mecze, bo na murawie lądowały jakieś czekoladowe monety, piłki tenisowe, a potem nawet zdalnie sterowane samochodziki. Był to bunt przed wejściem obcego kapitału do niemieckiej piłki. Bunt, który kibice mogą uznać za wielki sukces.
No dobrze, a o co ta cała afera, panie Ferdku? Chodzi o głosowanie przedstawicieli Bundesligi i 2.Bundesligi, którzy postanowili odsprzedać osiem procent udziałów praw medialnych obcej spółce CVC Capital Partners na okres 20 lat. Najpierw szybki zastrzyk gotówki dla niemieckiego futbolu, a potem odtrącanie osiem procent sponsorskich, telewizyjnych i marketingowych przychodów przez najbliższe dwie dekady. Tak to miało wyglądać, by niemiecka piłka dość zamknięta we własnym kręgu mogła rozwijać się na światowych rynkach. Kibice jednak mieli na ten temat zupełnie inne zdanie i uznali, że demokracja w tej sytuacji nie miała żadnego zastosowania, bo nikt ich o to nie zapytał. Dlatego zrobią wszystko, żeby do takiej transakcji nie doszło. Zjednoczyli się i na wielu stadionach rozpoczęli szeroko komentowane na całym świecie protesty.
Wszędzie udostępniano wrzucane na murawę piłeczki tenisowe na przykład ze spotkania Borussii Dortmund. Chodziło o to, by mniej zorientowany czytelnik i fan piłki zainteresował się dlaczego mecz jest opóźniony i co robią te przedmioty na murawie. Kibice prześcigali się w coraz bardziej kreatywnych pomysłach. Później na murawę zaczęły wjeżdżać zdalnie sterowane samochody. Swoją drogą… w jaki sposób w ogóle zostały na stadion wniesione? To też pozostanie tajemnicą. Samochodzik wjechał na boisko w Kolonii, wjechał też inny w Rostocku, ale tam już było trochę “grubiej”, bo kibice doczepili do dwóch autek po jednej racy niebieskiej i białej i nadymili w barwach klubowych. Fani już szykowali się na jeszcze bardziej wystrzałowe akcje. Zaczęli nawet kupować zdalnie sterowane… helikoptery.
Kiedy jednak nabierało to coraz większej skali i nasilało się na różnych stadionach, to przedstawiciele trochę się przestraszyli i uświadomili sobie, że stawianie na swoim albo udawanie, że temat nie istnieje nie ma sensu. Hans-Joachim Watzke ogłosił, że projekt zakończył się fiaskiem, a fani mogli odtrąbić wielkie zwycięstwo. Nie miało znaczenia, że przedstawiciele aż 26 z 36 klubów występujących w dwóch najwyższych ligach opowiedzieli się za sprzedażą, bo w ten sposób otrzymaliby potrzebny zastrzyk gotówki. Dla fanów liczyła się wieloletnia tradycja, według której mają realny wpływ na losy klubu. Dobrze znana jest całej Europie zasada 50+1 obowiązująca właśnie u naszych zachodnich sąsiadów. Zasada ta zakłada, że większość udziałów w spółce (minimum 51%) musi należeć do klubu.
W Niemczech zagraniczny inwestor nie może tak sobie po prostu wejść i kupić przykładowego Wolfsburga czy Bayeru. Jeżeli już jakiś klub jest z czymś kojarzony, to z rodzimą firmą. Bayer to przecież znana firma farmaceutyczna, a właścicielem Wolfsburga jest z kolei Volksvagen. To też tłumaczy obrzydzenie niemieckich kibiców do RB Lipsk, który został zbudowany za ogromną kasę przez austriacką firmę Red Bull. To dla Niemców złamanie świętości. Hoffenheim też się nie lubi, ale to przynajmniej swoi i już się większość w sumie przyzwyczaiła. Każdy klub jednak musi mieć początek swojej historii. Nie ma tak, że da się ustawić datę wsteczną i zainwestować w 1960 roku, żeby zdążyć napisać historię. Tego akurat nie dotyczy sprawa inwestora w prawa do przychodów, jednak pokazuje u Niemców wielką niechęć do obcego kapitału i do szybkich inwestycji. Chwieją one ich systemem wartości i zakłócają spokój, stąd te wszystkie interwencje. Zasada 50+1 sprawia, że fani realnie czują się odpowiedzialni za funkcjonowanie klubu należącego de facto do nich.
Tylko, że historia RB Lipsk to nie jest typowe przejęcie klubu na wysokim poziomie i wpompowanie w niego obcych pieniędzy. To tak naprawdę budowa wszystkiego od zera w 2009 roku. Przejęty został klub SSV Markranstadt z ligi regionalnej. Klub Red Bulla nawet nie może nazywać się Red Bull, tylko musi RB, bo takie panują zasady – dlatego RasenBallSport. Postawiono akademię, ośrodek, wdrożony został biznesplan i wszystko rozkręcone zostało w zasadzie od zera albo prawie od zera. Trzeba było startować od piątej dywizji i z ambitnym planem. Tego jednak w Niemczech nie chcą zrozumieć, dlatego Lipsk się zwyczajnie nienawidzi. A poza tym jest ze wschodniej części Niemiec, więc tej gorszej… Nie ma tam miejsca na półśrodki i dyskusje. Silne przywiązanie do tradycji ma też taką wadę, że nie da się pewnych rzeczy wytłumaczyć nawet logicznymi argumentami. Z drugiej jednak strony Niemcy to taki europejski bastion wielkiej piłki, gdzie futbol jest całkowicie niemiecki, a nie amerykański, chiński, koreański czy saudyjski. I kibice są z tego dumni. Już wolą swoje złe Hoffenheim i prawie swój Lipsk, ale nie oddadzą praw obcym inwestorom.