Fajerwerki na koniec fazy grupowej odpaliły nam wspólnie Serbia ze Szwajcarią, a jeśli ktoś wybrał ten drugi mecz, to współczujemy. Łzy Luisa Suareza były łzami rozpaczy, natomiast łzy Sona – łzami szczęścia po awansie wywalczonym w doliczonym czasie. Oto ostatnie tak obszerne podsumowanie, bo i ostatni raz były cztery mecze jednego dnia.
Ghana – Urugwaj 0:2
Oczywisty podtekst. Luis Suarez nadal gra w reprezentacji Urugwaju, a w narodzie afrykańskim cały czas panuje poczucie skrzywdzenia za słynną rękę z 2010 roku. El Pistolero dostał nawet pytanie na konferencji, czy przeprosi za to, co wówczas zrobił, na co zareagował spokojnie i rzeczowo, odpowiadając, że to zawodnik z tego kraju (Asamoah Gyan) zmarnował karnego, a nie on. Mógłby jedynie przeprosić, gdyby głupio sfaulował jakiegoś przeciwnika, a ten doznałby kontuzji. Suarez: – W tej sytuacji otrzymałem czerwoną kartkę, sędzia podyktował karnego. To nie moja wina, bo to nie ja nie trafiłem karnego. Króciutko. Piłkarze Ghany na wejściu powitali go bardzo chłodnym spojrzeniem i uściskami. Jeżeli kiedykolwiek ta reprezentacja trafi na Urusów, to już zawsze atmosfera będzie gorąca.
Dla 35-latka był to z dużą pewnością ostatni mundial. Ganiał podwójnie zmotywowany, żeby raz jeszcze w swoim życiu załatwić Ghanę. Za te wszystkie lata, gdzie stał się piłkarskim wrogiem numer jeden nie tylko dla tego kraju, ale i całej Afryki. Widać było, ile ten mecz znaczy dla El Pistolero. Ghana miała doskonałą okazję i wcale nie pozbyła się starych demonów. Tak naprawdę to dodała sobie nowych. Patrząc na wyniki, to Czarnym Gwiazdom wystarczyło 0:0 do awansu. W 21. minucie mogli mieć już autostradę do awansu i prowadzić 1:0 po rzucie karnym, ale Andre Ayew podropił w stylu Simone Zazy, a później się prawie zatrzymał i nawet nie miał siły, żeby uderzyć. Zrobił to wręcz wstydliwie i żenująco, bardzo lekko w swoje prawo, co obronił Sergio Rochet. Mogło pokarać Ghanę bardzo szybko, ale podcinkę Darwina Nuneza sprzed samej bramki wybił Mohammed Salisu. Jak ktoś nie zna, to taki 23-latek, który wygryzł z pierwszego składu Southampton Jana Bednarka.
Tym razem się nie udało, ale za kilka minut i tak było 2:0 dla Urugwaju. Dubletem popisał się Giorgian de Arrascaeta grający we Flamengo. Ale co ważniejsze – w obu tych golach miał udział Luis Suarez. Przy pierwszym zrobił na zamach obrońcę, ale jego uderzenie obronił Zigi. Mogła to być efektowna bramka. A tak de Arrascaeta po prostu wbił piłkę do bramki z główki z metra. Przy drugim trafieniu Suarez miał już bezpośrednią asystę. Była to ładna, zespołowa akcja Garra Charrua. Trzy szybkie podanka i pyk – 2:0 po uderzeniu z woleja piłkarza Flamengo. Suarez grał efektownie, aktywnie, potem jeszcze zrobił “dziurkę” Inakiemu Williamsowi. W tym meczu działo się bardzo dużo, choćby dwa potencjalne rzuty karne, które nie zostały podyktowane. Jeden to sytuacja z Nunezem, drugi to już doliczony czas i tym razem starcie z Cavanim. Przy pierwszej sędzia Daniel Siebert oglądał to sobie na monitorze, ale podjął decyzję, że należy grać dalej. Przy drugiej nawet nie oglądał.
Piłkarze gdzieś w 85. minucie zalali się łzami, bo dowiedzieli się, że Korea prowadzi z Portugalią, co oznaczało, że 2:0 nie starcza i to Urugwaj odjeżdża do domu. Potrzebne było 3:0. Dlatego w końcówce jechaliśmy już w dwie strony – Ghanie potrzebne były dwa gole, a Urugwajowi jeden. Mieli jednak jeszcze kilka-kilkanaście minut na odwrócenie wyniku. Sebastian Coates poszedł nawet grać w ataku. Po stronie Ghany doskonałą szansę miał Kudus, po drugiej Cavani (był spalony). Interweniujący bardziej efektownie niż efektywnie Ati-Zigi tak się chciał popisać, że prawie sobie połamał kręgosłup. Realizator pokazywał łzy Nuneza, Suareza. Selekcjoner Diego Alonso podjął fatalne decyzje, bo wszystkich ich pościągał z boiska, podobnie zrobił z de Arrascaetą i potem nie miał kto strzelić gola. Mecz skończył się skandalem, zawodnicy Urugwaju “obskoczyli” sędziów, zaczęli im ubliżać, Muslera nawet jednego odepchął, a Cavani później rozwalił monitor od VAR-u. Odpadli przynajmniej zgodnie z południowoamerykańskim temperamentem.
TOP – Giorgian de Arrascaeta. No cóż, po prostu za dwa gole.
FLOP – Andre Ayew. Za skasztanienie karnego. Krótko i na temat. Chłop przez 45 minut posłał… cztery celne podania i zjechał do bazy.
Korea Południowa – Portugalia 2:1
Portugalia miała już pewny awans, dlatego Fernando Santos dał odpocząć Bernardo Silvie, Bruno Fernandesowi, Joao Felixowi, Rubenowi Diasowi i Williamowi Carvalho. Skład na Koreę był mieszanką podstawy (Diogo Costa, Ronaldo, Ruben Neves, Joao Cancelo) z rezerwami (Pepe, Vitinha, Joao Mario, Matheus Nunes, Dalot). Koreańczycy grali o pełną pulę. Pozazdrościli Japończykom i też postanowili sprawić niespodziankę. Właściwie to nie był normalny awans, tylko wyszarpany ostatnią kontrą Heung-Min Sona. No i też musieli odrabiać stratę od 0:1, bo przegrywali już w 5. minucie. Diogo Dalot wygrał 1 vs 1, zrobił przewagę, a potem dograł do Ricardo Horty i mieliśmy szybkie prowadzenie Portugalii. To niezła historia, bo kapitan Bragi wrócił do reprezentacji po ośmiu latach, na początku 2022 roku. Wcześniej zagrał tylko 34 minuty z Albanią w 2014 roku. Portugalczycy po golu mieli na koncie w tabeli live dziewięć punktów, czyli maksimum. Mogli być pierwszymi (a jak się potem okazało jedynymi) na tym mundialu. Ale nie byli.
Koreańczycy po swojej stronie mocy mieli… Cristiano Ronaldo. CR7 grał tak beznadziejnie, że pojawiał się kpiących obrazkach w składach Korei Południowej. Po pierwsze popisał się asystą do Kim Young-Gwona jeszcze w pierwszej połowie i to… plecami! Piłka tak się od niego odbiła, że trafiła pod nogi jednego z tych wszystkich czterech Kimów z defensywy i już brakowało tylko gola. Sporo się działo w pierwszej połowie – dwa gole, siedem strzałów celnych, zmarnowana “setka” Ronaldo (właściwie to dwie, ale jedna ze spalonego), było też trafienie Korei ze spalonego. W drugiej już głównie piłkarze z Azji tworzyli okazje, bo to oni musieli jeszcze coś wcisnąć. Ronaldo w jeszcze jednej akcji nie trafił w piłkę, czym podkreślił swój beznadziejny występ. Koreańczycy w końcu wcisnęli gola po kontrze w doliczonym czasie. Robotę swoim rajdem zrobił przede wszystkim Son Heung-Min. Rezerwowy Hee-Chan Hwang z Wolverhampton popędził razem z nim i to on wykorzystał doskonałe podanie. Później Koreańczycy w kółeczku oglądali mecz Urugwaju z Ghaną, bo ten skończył się później. Po ostatnim gwizdku wybuchnęli radością. A Son zalał się łzami szczęścia.
TOP – Son Heung-Min. Za całokształt, za przełamanie. Nie miał najlepszego mundialu, grał raczej przeciętnie. Musi występować w masce ochronnej, w zasadzie to nie było wiadomo, czy wystąpi na turnieju. Warto było dla tej jednej chwili, jednej genialnej asysty. Cały mecz się starał, oddał pięć strzałów (dwa celne, trzy zablokowane), miał trzy kluczowe podania. W doliczonym czasie to on popędził z kontrą, a potem posłał podanie między czterech zawodników portugalskich. Na końcu zalał się łzami radości.
FLOP – Cristiano Ronaldo. Facet grał dzisiaj z Koreańczykami, nie ma bata.
Kamerun – Brazylia 1:0
Kolejna drużyna, która miała szansę wygrać wszystkie mecze, ale jej nie wykorzystała. Brazylijczycy mieli już przyklepany awans do 1/8 finału i również u nich odpoczęli najważniejsi zawodnicy. Richarlison, Casemiro, Thiago Silva, Vinicius Junior i Alisson Becker tym razem tylko z ławki obserwowali występ kolegów. Szansę od pierwszej minuty dostali między innymi: Gabriel Jesus, Rodrygo, Alex Telles, Antony, Martinelli, czy Fred, a więc zawodnicy, którzy wchodzili dotychczas z ławki oraz Fabinho, Ederson Moraes (wiadomo, bo trudno wpuścić na końcówkę bramkarza), Dani Alves, Bremer, którzy nie zagrali ani minuty. Trzeci mecz na mundialu jest doskonałą okazją, żeby rezerwowi poczuli smak wielkiego turnieju, jeśli wcześniej zapewniłeś już sobie awans. Dzięki temu podstawowi będą świeżsi od Korei. Tamci musieli bowiem wybiegać i wymęczyć awans z Portugalią. Są też przeciwnicy takiego ruchu, mówiący, że piłkarze tracą rytm meczowy. W większości jednak daje się szansę rezerwowym.
Wróćmy do samego meczu. Kamerun miał okazję na awans do 1/8 finału, ale trzeba było sobie na bieżąco sprawdzać sytuację w grupie. Najlepiej trzymać kciuki za wygraną Serbii jednym golem – wówczas to Kameruńczycy przy najmniejszej wygranej wychodzili dalej dzięki lepszemu bilansowi bramek. Mogli też ewentualnie ściskać kciuki za remis… ale taki nie za wysoki – 0:0, 1:1 lub 2:2. To chleb powszedni trzeciej kolejki, zawsze w grę wchodzi matematyka i kalkulacje. Tym razem się Kameruńczykom nie przydały, bo Szwajcaria swój mecz wygrała. Mimo to afrykański team dążył do wygranej, szczególnie w drugiej połowie, gdzie miał już więcej okazji. Wcale tego meczu Canarinhos nie odpuścili, bo i nie mieli po co. I tak im zależało na pierwszym miejscu i korzystnej drabince, a przy porażce ryzykowali, że Szwajcarzy przy kilkubramkowej wygranej ich wyprzedzą. Poza tym to nie ten mental, by odpuszczać.
W pierwszej połowie Kamerun został totalnie zdominowany. Z gry nie miał praktycznie nic. Aż dziwne, że przy zejściu do szatni było 0:0. Brazylijczycy ogólnie w całym meczu aż osiem razy celnie trafiali w bramkę, ale Devis Epassy miał swój dzień, popisał się kilkoma paradami. To też ciekawa historia, bo to raczej anonim i broni w miejsce obrażonego Andre Onany, który spakował się już wcześniej do domu. Wystarczyło trochę szczęścia i skuteczny na tym mundialu Vincent Aboubakar z przodu. Kamerun dzięki temu zepchnął Serbię na wstydliwe, ostatnie miejsce w grupie. Ta wygrana ma słodko-gorzki smak, ale Aboubakar nie narzekał. Oszalał z radości, zdjął koszulkę, po czym dostał drugą żółtą kartkę i osłabił drużynę na czas doliczony. W 99. minucie doskonałą szansę na wyrównanie miał jeszcze Bruno Guimaraes, ale szczęście było tego wieczoru przy Nieposkromionych Lwach.
TOP – David Epassy. Świetne interwencje przy dwóch strzałach Martinelliego czy instynktowna obrona po uderzeniu Militao. Solidnie zapracował na czyste konto, bo w jego kierunku poleciało aż osiem celnych strzałów.
FLOP – Gabriel Martinelli. Fajnie, że był aktywny, wprowadzał sporo zamieszania, posłał dwa kluczowe podania, jednak mocno uderza w niego to, że zmarnował dwie doskonałe okazje. Przynajmniej tę jedną powinien trafić. Tak to już jest, że zrobił z bramkarza bohatera.
Serbia – Szwajcaria 2:3
Jedno z najlepszych, a może i najlepsze spotkanie fazy grupowej tych mistrzostw. Na pewno poważny kandydat. Aż chciało się to oglądać. Miało swoją atmosferę, biorąc pod uwagę cały kontekst. Serbowie byli stawiani w roli czarnego konia, a Szwajcarzy, jak to Szwajcarzy – przez lata te same nazwiska, taka sobie nudna reprezentacja, która gdzieś się tam ślizga w drugim szeregu. Ważne było przede wszystkim coś innego. Chęć odwetu. Serbowie vs Granit Xhaka i Xherdan Shaqiri. To oni na poprzednim mundialu zaszli za skórę rywalom, pokazując na palcach gest albańskiego orła (wiemy w jakich relacjach jest Serbia z Albanią, a Shaqiri i Xhaka mają albańskie korzenie). Była to odpowiedź piłkarzy na zaczepki z trybun. Wtedy mieli swój wielki moment. Kto tylko pomyślał, że sobie dzisiaj zerknie na mecz Brazylijczyków, to szybko popukał się w głowę i szybko przełączył na ten drugi, gdzie działo się sporo. Do przerwy mieliśmy pokaz ofensywnego futbolu i 2:2 na tablicy wyników, a sytuacja zmieniała się co chwilę.
Kiedy Dusan Vlahović trafił w 35. minucie na 2:1, to… złapał się za jaja. Tak, naprawdę. Jedna z najdziwniejszych celebracji ever. Była to odpowiedź na doniesienia mediów o jego romansie z żoną kolegi z reprezentacji – Predraga Rajkovicia. W tamtej chwili Serbia miała na koncie cztery punkty, Szwajcaria trzy, a Kamerun remisował 0:0 z Brazylią i miał tych punktów dwa. Vlahović, Mitrović i koledzy poczuli na chwilę smak 1/8 finału. Mowa była, że sytuacja błyskawicznie się zmieniała, więc dziewięć minut później po składnej akcji, dograniu ze skrzydła Widmera i wykończeniu Embolo – mieliśmy 2:2 i Serbów poza turniejem. Wtedy najbardziej cieszył się… Kamerun. Afrykańczykom jeden gol starczał do awansu.
Paradoksalnie w drugiej połowie działo się już dużo mniej. Szwajcarzy strzelili gola po doskonałej akcji, którą wykończył Remo Freuler, a potem raczej spokojnie utrzymali wynik. Choć… może spokojnie to nie jest dobre słowo, bo było gorąco. Posypało się sporo kartek, obie drużyny były mocno napompowane i żyły tym spotkaniem. Głównie to Serbowie kosili, w samej tylko drugiej połowie zarobili aż siedem żółtych kartek, Szwajcarzy tylko dwie. Nie mogło zabraknąć w protokole kartkowym Granita Xhaki.
TOP – Xherdan Shaqiri. Swoje lata ma, ale dla Szwajcarii wciąż jest niezastąpiony. Znowu to jego jest na górze. Bramka na 1:0 i duży udział przy trafieniu Freulera. To już nie ten dryblujący Shaqiri, bo dryblingów w tym meczu miał całe 0, ale potrafił się uaktywnić, kiedy był potrzebny.
FLOP – Strahinja Pavlović. Bardzo elektryczny stoper, najsłabszy punkt obrony. Łatwy do przedryblowania i wyprowadzenia z równowagi. Do tego niezły drewniak, stracił mnóstwo razy piłkę po niedokładnych wybicio-podaniach. Szwajcarzy wiedzieli na kogo grać.