Mundial zaczął się już na poważnie. Przegrasz – odpadasz. Na pierwszy ogień poszli Argentyńczycy i Holendrzy, zdecydowani faworyci w swoich spotkaniach. Mieli swoje mniejsze lub większe problemy, ale zameldowali się w ćwierćfinale. Leo Messi zagrał koncertowo w swoim 1000. seniorskim występie. U Oranje bohaterem był… Denzel Dumfries.
Holandia – USA 3:1
Louis van Gaal wypunktował taktycznie mniej doświadczonego Gregga Berhaltera. Gra wahadłami okazała się zabójcza. Oranje grają takim systemem od początku tego mundialu, tylko słabego de Ligta zastąpił w podstawowym składzie Jurrien Timber. Van Gaal nie wymyślił koła. Holendrzy musieli tylko bardziej niż zwykle w tych strefach wywrzeć presję i uwypuklić słebe punkty USA. Przykładowo – Ekwador grający również metodą z wahadłami – poradził sobie doskonale i boiskowo zmiażdżył Holendrów. W przypadku gry czwórką obrońców na zespół opierający się na atakach wahadłowych – musisz mieć dopracowaną asekurację środkowych pomocników. Jeden pomaga z jednej strony, drugi z drugiej. To u Amerykanów kulało. Tutaj często Dest i Robinson byli osamotnieni. W połączeniu z ich kiepskim występem dało to efekt miażdżący. Holendrzy rozjechali rywali bokami, głównie prawą stroną, ale i swoje zrobił Daley Blind.
Wcale nie musieli specjalnie forsować tempa. Grali tak, jak do tego przyzwyczaili – skromnie, ale konkretnie. W pierwszej połowie oddali na bramkę Turnera… dwa celne strzały – oba oczywiście skuteczne. Wystarczy zerknąć na posiadanie piłki po 45 minutach – 63% – 37% na korzyść Amerykanów. Posłali też o 139 celnych podań więcej, tylko co z tego? Niewiele z tego wynikało. Jeśli już mieli jakieś okazje, to np. po wybiciu przez obrońców Holandii i spontanicznym uderzeniu z daleka Weaha. Niewiele brakowało, a mogli prowadzić i to Holendrzy musieliby gonić wynik. Pierwszą świetną okazję miał Christian Pulisic już w 3. minucie, ale zatrzymał go Andries Noppert. Powinien mu podziękować Daley Blind, który złamał linię spalonego o jakieś pięć metrów. Dzięki temu Blind mógł potem zostać jednym z bohaterów. Noppert, czyli bramkarz SC Heerenveen, jest jednym z największych wygranych tego mundialu i pewnie w jego życiu pojawi się wkrótce lepszy klub. Na początku mówiło się, że to najsłabszy punkt drużyny. Dziś już nikt tak nie mówi. Ten gigant, mierzący 2,03 m, spisuje się bardzo dobrze.
Holendrzy strzelili dwa identyczne gole. Zagranie na prawe wahadło do Denzela Dumfriesa, ten dogrywa wycofaną piłkę po ziemi w stylu Łukasza Piszczka. Przy golu Memphisa Depaya na 1:0 lewy obrońca Antonee Robinson zostawił dośrodkowującemu dobre 4-5 metrów. Kryminał. Za drugim razem Dumfries dograł do… drugiego wahadłowego – Daleya Blinda. Doświadczony zawodnik pobiegł tego gola celebrować razem z ojcem – Dannym Blindem – asystentem van Gaala. Było to trafienie do szatni, które musiało zrobić wrażenie na Amerykanach i podciąć im skrzydła. W drugiej połowie nie mieli nic do stracenia, selekcjoner wprowadził tuż po przerwie Gio Reynę, a później jeszcze Aaronsona czy Wrighta. Ten drugi strzelił jedną z dziwniejszych bramek na tym mundialu. Nie da się jej dobrze opisać. Fatalny błąd popełnił najpierw Depay, aż złapał się za głowę. Podał do tyłu do… Wrighta z USA, ale do boku wypędził go Noppert, a Dumfries zdążył wrócić do bramki i wybić piłkę z linii. Za chwilę i tak po rożnym padł gol kontaktowy i znów zawalił Depay, który mógł piłkę wcześniej wybić. Właśnie wtedy padła ta trudna do opisania bramka.
W 81. minucie było już po marzeniach Amerykanów. Tym razem to Daley Blind odwdzięczył się Dumfriesowi. Piłkarz Interu trzymał rękę w górze chyba z pięć sekund, a nie zauważył go zupełnie Robinson. Blindowi, kompletnie nieatakowanemu, pozostało dograć mu idealnie na woleja.
TOP – Denzel Dumfries. Zaangażowany bezpośrednio w każdą z bramek. Prawy wahadłowy miał swój mecz życia. Do tego wybił piłkę z linii bramkowej. Nie może być innego wyboru.
FLOP – Antonee Robinson. Również zaangażowany, ale… w każdego ze straconych goli. Przy pierwszym krył na radar, przy drugim znów dał dośrodkować, choć tym razem był bliżej. Przy trzecim w ogóle nie miał pojęcia o co chodzi, aż opieprzyć go musiał stary Tim Ream. Ale było już za późno. Kilka razy co prawda fajnie przechwycił podanie, ale zostało to przykryte błędami. Nie miał też odpowiedniej asekuracji.
Argentyna – Australia 2:1
Kiedy przykładowy Polak przed telewizorem popatrzył na postawę Australijczyków, to pomyślał pewnie – o, i tak powinniśmy grać. Początkowo Socceroos skupili się na tym, by trochę poskrobać, pofaulować Messiego i kolegów, wybijać ich z rytmu, ale też nie kosić jakoś brutalnie na kartki. Z czasem zaczęli już trochę odważniej wymieniać między sobą piłkę, próbować kontry, ewentualnie stałego fragmentu gry na swoją wieżę – Harry’ego Souttara. Argentyńczycy długo nie mogli niczego wykreować, nie było na to miejsca, a Australijczycy mogli być zadowoleni z planu taktycznego. Niestety po drugiej stronie był Leo Messi, który właśnie rozgrywał mecz numer 1000 w seniorskiej karierze, zatem był podwójnie zmotywowany jubileuszem. Tego dnia wyczyniał absolutne cuda, potrafił wykiwać po czterech, pięciu gości na raz, wystawiać piłkę kolegom, popisywać się niesamowitą techniką. Normalnie jakbyśmy się przenieśli w czasie do najlepszego Messiego z Barcelony.
Jednak żeby włączyć taki tryb luzu należało najpierw przełamać defensywę Socceroos. Ten, który tak dobrze blokował strzały w fazie grupowej, wymieniony już wyżej Souttar, tym razem miał pecha. Messiemu wystarczyło może pół metra miejsca i posłał podobnego “szczura” po ziemi, jak wcześniej z Meksykiem. I to między nogami Souttara. Zresztą to kropka w kropkę przebieg tamtego meczu, a więc także dobrze broniący się zespół, który nie zostawia miejsca, ale jest bezradny wobec geniuszu Leo. To nawet nie była jakaś koronkowa akcja Albicelestes, tylko stały fragment gry, po którym asystował… Nicolas Otamendi. Leo wykorzystał moment, uderzył zza szesnastki i dał prowadzenie 1:0. Był to pierwszy i jedyny strzał celny po obu stronach w pierwszej połowie. Fajerwerków nie było, ale liderowi Argentyny wystarczyło pół sytuacji i pół metra miejsca. Co poradzić?
W 57. minucie fatalny błąd zrobił Mathew Ryan. Przypressowany przez dwóch zawodników z dwóch stron podjął decyzję, żeby ich obu na raz… okiwać, co okazało się fatalne w skutkach. Julian Alvarez trafił sobie do pustaka. Zastępujący w podstawowym składzie Di Marię, wyrasta na jednego z bohaterów Argentyny. Z nami przecież też zdobył bramkę. Pep Guardiola może być dumny, że ma dwóch takich napastników. Erlinga Haaland, a drugi to właśnie “La Aranita”, czyli pająk, jak nazywany jest od dzieciństwa. Trener Graham Arnold nie miał już nic do stracenia, zdjął podstawowych zawodników, jak Leckie, McGree czy Duke. Wpuścił na przykład Garanga Kuola, ogromny talent australijskiej piłki, 18-latka kupionego niedawno przez Newcastle United.
Australijczycy ambitnie ruszyli, choć potrzebowali do tego gola z przypadku. Było to nagrodą za ich wiekszą odwagę i aktywność w ofensywie. To nawet nie był celny strzał Goodwina, ale Enzo Fernandez odbił tak nieszczęśliwie, że pokonał Emiego Martineza. Australia bez celnego strzału zdobyła bramkę kontaktową. Wstąpiły w nich nowe siły. Otworzyli się już na maksa. Aziz Behich omal nie popisał się akcją życia. Przedryblował od własnej obrony czterech zawodników Argentyny, a w ostatniej chwili zablokował go Lisandro Martinez, który po tym bloku ucieszył się, jakby strzelił gola. W koncówce właśnie ten młodziutki Kuol mógł być bohaterem Australii i dać dogrywkę. 97. minuta to jedyny w tym meczu obroniony strzał przez Martineza. Napierw Kuol przepchnął Tagliafico, ale później nie pokonał bramkarza Aston Villi, który rozłożył swoje wielkie ręce i dostał piłką w jedną z nich. Nicolas Otamendi i Enzo Fernandez aż się na niego położyli w ramach wdzięczności. Australia odpadła po walce, a Emiliano Martinez ma swoją paradę mundialu i to w takim momencie.
Argentyna miała tyle możliwości, żeby wcześniej ten mecz zamknąć na wynik 3:1, a najadła się strachu w ostatniej minucie.
TOP – Lionel Messi. Co też on wyprawiał! Patrzenie na jego grę sprawiało ogromną przyjemność. Czysta radość z piłki. Włączał tryb turbo i mijał rywali, jak tyczki. Oprócz gola powinien mieć jeszcze co najmniej dwie asysty, ale fatalny Lautaro Martinez miał inne zdanie.
FLOP – Lautaro Martinez. To przez niego prawie była dogrywka, bo nie wykorzystał żadnej z “setek”, którą wypracowali mu koledzy. A już nie wykorzystać takiego ciasteczka od Messiego, gdzie wziął na siebie czterech obrońców, to już piłkarski grzech. I jeszcze spojrzał na trawę, że niby mu jakaś kępka przeszkodziła. No by się wstydził. Zmarnował dwie ogromne szanse. Przy trzeciej, trochę gorszej, już z bezradności machnął rękami.