Liderem po czterech kolejkach Serie A jest Napoli. Wczoraj zademonstrowali wielką siłę przeciwko Udinese. Wychodziło im dosłownie wszystko. Oprócz tego, że są od początku sezonu efektywni, to są też efektowni, bo trzy gole z czterech na Stadio Friuli to był majstersztyk.
Wiadomo, gdzie jest w tym momencie Juventus. Na razie tam, gdzie nie dociera światło, a oglądając ich poczynania można tylko łapać się za głowę. Napoli, jako zespół z biedniejszego regionu, od lat cierpi na kompleks Juventusu. Drużyna, która niby jest mocna, a tak naprawdę nadal ma na koncie dwa mistrzostwa z czasów Diego Maradony – w ostatnich latach próbowała zrzucić z tronu "Starą Damę", ale za każdym razem musiała się ostatecznie obejść smakiem i ukłonić mistrzowi. Zdarzało się to czasami w sposób wstydliwy. Kiedy wydawało się, że wreszcie Neapol to potężne, futbolowe miasto, to Turyn udowadniał, że jest jeszcze potężniejszy.
Najbliżej było Napoli Maurizio Sarriego, które zajęło odpowiednio trzecie i drugie miejsce w Serie A. Szczególnie bolesny był ten drugi sezon – 2017/18, gdzie udało się wywieźć z Turynu trzy punkty po główce Koulibaly'ego, a kiedy miasto już zaczynało świętować, to ich pupile spektakularnie się wygrzmocili o kamień o nazwie Fiorentina, a później wstając… jeszcze o kolejny kamień o nazwie Torino, oddając tytuł w ręce Juve. Napoli Carlo Ancelottiego też zostało wicemistrzem, ale już z dużo większą punktową stratą. A Sarri prowadził w tabeli przez pół sezonu… Ostatnie dwa lata to raczej mizeria i przebudowa, a kiedy Gennaro Gattuso miał okazję sprzedać kopniaka Juventusowi i wywalić ich z Ligi Mistrzów, to zremisował u siebie z Hellasem. Do gabloty udało się mu się wstawić Puchar Włoch.
Luciano Spalletti sprawił, że wyszli na mecz kilkanaście dni temu wyzbyci z jakichkolwiek kompleksów i do tego ze świadomością własnej siły rażenia. Wiedząc, że to Juventus, który stracił właśnie wielką gwiazdę i jest tylko jak kiepski prezent, owinięty w elegancką, markową folię. Zespół Spallettiego wyszedł naładowany, zorganizowany i pewny siebie, a Juventus strzelił po prostu jedynego gola po fatalnym indywidualnym błędzie Manolasa. Napoli oddało w sumie 25 strzałów, miało 68% posiadania piłki, a statystyka rzutów rożnych to 13:1. Skrót nie do końca oddaje tę różnicę, ale tam Juventus został przeżarty i wypluty. A błąd za błąd Manolasa odwdzięczyli się na spółę Szczęsny z Keanem. Później Napoli przyjechało na King Power Stadium, dominując gospodarzy trzy razy większą liczbą strzałów, a Osimhen rozegrał tam mecz życia.
Gra Napoli wygląda o wiele płynniej i przede wszystkim stabilniej. Nie ma czegoś takiego, jak z czasów Gennaro Gattuso, że jak szło, to dosłownie wszystko i można było wsadzić rywalowi piątkę, a kiedy nie szło, to najlepiej było zawiązać oczy i nie patrzeć. Tamto Napoli było czarno-białe, obecne jest pewne swego. Victor Osimhen haruje z przodu, formę odnalazł ostatnio nawet Fabian Ruiz, a Kalidou Koulibaly przeżywa drugą młodość. Gol z Juve, a teraz z Udinese gol i asysta. I nie chodzi tylko o to, co daje w ofensywie. Wczoraj to nawet Rrahmani wyglądał jak czołowy stoper świata. Udinese kompletnie nie istniało, a wyróżniał się tam… bramkarz – Marco Silvestri, który uchronił gospodarzy przed 0:6. Zespół Spallettiego ma wielką moc, a do tego na ich akcje po prostu chce się patrzeć, jak choćby na tę wczorajszą z kombinowanym rzutem wolnym, po którym Udinese osłupiało.