Skip to main content

Gdy przewaga Manchesteru City nad resztą ligowej stawki osiąga kilkanaście punktów, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że rywalizacja o najważniejszy cel tego sezonu jest już zamknięta. To nie oznacza jednak koniec emocji w Premier League, bowiem drugim bardzo istotnym celem dla drużyn z czołówki jest zajęcie miejsca w TOP 4. Bycie w czwórce to prawie jak „małe mistrzostwo”, bowiem daje przepustkę do Ligi Mistrzów. Z sześciu chętnych gigantów, dwóch najprawdopodobniej będzie musiało obejść się smakiem Champions League. Dlatego tak niezwykle ważne są bezpośrednie starcia konkurentów – w niedzielę Liverpool podejmuje Tottenham.

Jeszcze w październiku, gdy zapowiadaliśmy pierwszy mecz obu zespołów w tym sezonie, mogliśmy wspominać o dziewięciomeczowej serii Kogutów bez zwycięstwa nad The Reds. W dodatku był to okres, kiedy Tottenham wciąż nie mógł przyzwyczaić się do gry na Wembley w roli gospodarza i lepsze wyniki osiągał na wyjazdach! Tamten mecz przełamał jednak obie serie – gospodarze wygrali 4:1, zupełnie miażdżąc rywali swoją dobrą grą. Od tamtego czasu minęły jednak ponad trzy miesiące i choć jedni i drudzy nie mają większych szans na tytuł, to jednak był to lepszy czas dla Liverpoolu. Zespół Jurgena Kloppa notował długą serię meczów bez porażki, której ukoronowaniem było pokonanie Manchesteru City 4:3. Gdy wydawało się, że wszystko na Anfield Road układa się sielankowo, przyszła jednak zaskakująca porażka ze Swansea, a zaraz potem odpadnięcie z Pucharu Anglii! Wprawdzie w środku tygodnia The Reds odkuli się i pokonali 3:0 Huddersfield, ale o euforii mowy być nie może, zwłaszcza że zimą nie udało się załatać dziury po stracie Philippe Coutinho. Klopp musi tak krajać, jak pozwala mu materiał ludzki w kadrze zespołu.

Tottenham w przerwie zimowej nie stracił żadnego ważnego gracza, a wzmocnił się Lucasem Mourą z Paris SG, który wzmocni rywalizację w drugiej linii. W niedzielę Brazylijczyk jeszcze prawdopodobnie nie wystąpi, ale sam fakt, że Spurs się nie osłabili, a Liverpool owszem, stawia zauważalny plus po stronie Kogutów. Kogutów, dla których zwycięstwo na Anfield Road będzie oznaczało awans w tabeli i przeskoczenie swojego niedzielnego przeciwnika o punkt. W takiej sytuacji Tottenham powróci do czołowej czwórki, a że jest to cel sam w sobie dla Man Utd, Chelsea, Liverpoolu, Tottenhamu i Arsenalu – o tym przekonywać nikogo nie trzeba.

Starcie Liverpoolu z Tottenhamem to pojedynek dwóch najlepszych snajperów ligi. O ile gole strzelane przez Harry’ego Kane’a przestały kogokolwiek dziwić – od kilka lat jest to po prostu czołowy napastnik Premier League – o tyle Mohamed Salah to objawienie tego sezonu. Egipcjanin nie został ściągnięty na Anfield Road jako typowy łowca gola – raczej skrzydłowy, z bardzo ofensywnymi inklinacjami. Trudno uwierzyć, że Klopp choć w małym stopniu przewidywał taką eksplozję strzelecką Salaha. Były zawodnik Chelsea i Romy zdobył 19 goli, oddając w tym sezonie 96 strzałów – daje to skuteczność na poziomie 20%. Kane choć ma dwa gole więcej, jest procentowo mniej wydajny, bo do zdobycia 21 bramek potrzebował aż 138 uderzeń – 15% skuteczności.

Liverpool w tym sezonie ligowym na własnym terenie jeszcze nie przegrał – 7 zwycięstw i 5 remisów to bilans The Reds na Anfield Road. Tottenham jednak nie boi się meczów wyjazdowych – z bilansem 6-2-4 trzyma się ligowej czołówki z TOP 6 gorszy jest tu tylko Arsenal. Warto w tym miejscu zauważyć, że Tottenham przegrał tylko jeden z czternastu ostatnich meczów we wszystkich rozgrywkach – był to mecz z Manchesterem City w grudniu zeszłego roku.

Kto wygra na Anfield?

Related Articles