Skip to main content

Legia Warszawa pokonała w rewanżowym meczu fazy play-off Slavię Praga. Gospodarze wygrali 2:1, a dwie bramki zdobył Mahir Emreli. Raków Częstochowa zakończył swoją przygodę z Ligą Konferencji Europy tuż przed fazą grupową. Zaporą nie do przejścia był belgijski Gent, a Polaków pogrążył dobrze znany Vadis Odidja-Ofoe.

Zacznijmy może od Legii, która była naprawdę bliska kompromitacji i przegrywała po 45 minutach. Czesław Michiniewicz potrafił wstrząsnąć zespołem w przerwie. Już w trzeciej minucie z boiska wyleciał Tomas Holes. Czeski pomocnik brutalnie sfaulował Andre Martinsa. Legioniści mieli do rozegrania praktycznie cały mecz w 11 na 10 i kompletnie nie potrafili wykorzystać wolnych przestrzeni, grając zbyt indywidualnie. Oddali co prawda kilka strzałów, ale to Slavia miała groźniejsze okazje. Mistrzów Polski słynnym pajacykiem musiał ratować Artur Boruc, jednak tuż przed przerwą był już bezradny wobec potężnej bomby Ubonga Ekpaia z 16 metrów. "Ależ gol" – westchnął tylko Mateusz Borek.

Kilka minut po przerwie Artur Boruc utrzymał Legię przy życiu. Musiał ratować drużynę po fatalnym błędzie Hołowni, który po prostu podał piłkę do Stanislava Tecla. Napastnik Slavii drugi raz w tym meczu przegrał pojedynek sam na sam z Borucem. Tym razem "król Artur" zostawił swoją lewą nogę i znakomicie obronił strzał Czecha. W 59. minucie Lopes dośrodkował w pole karne, a tam warto zwrócić uwagę na zachowanie Luquinhasa, który swoim nabiegiem ściągnął jednego z obrońców, robiąc za plecami miejsce dla Mahira Emreliego. Na tym polegała zmiana gry – na większej zespołowości. Zawodnik z Azerbejdżanu wbiegł w wolną strefę, trafił do siatki i szybko wyjął z niej piłkę, bo Legia chciała to spotkanie wygrać. 10 minut później znów to Emreli był bohaterem, kiedy musnął piłkę głową po dośrodkowaniu Mladenovicia. Legia miała też olbrzymie szczęście w doliczonym czasie, kiedy z czystej pozycji do bramki nie trafił Olayinka i mogła się cieszyć z awansu do fazy grupowej.

Raków w mniej prestiżowych rozgrywkach zakończył swoją przygodę na ostatniej fazie play-off. Gent okazał się zbyt mocnym przeciwnikiem, widać było na boisku różnicę klas. Wiele nie brakło, a Raków zaskoczyłby Belgów golem już w pierwszej minucie, ale po strzale Milana Rundicia z woleja pofrunął Sinan Bolat i jakimś cudem wybił piłkę. To była najlepsza okazja polskiej drużyny w tym meczu, która długo utrzymywała pozytywny rezultat, znów oczywiście dzięki Kovaceviciowi, który wybronił jedną akcję sam na sam, wyczekując Tissoudaliego do końca, a później także jego strzał z kilku metrów. Na dokładkę jeszcze minutę później odbił strzał Depoitre'a z główki, a potem wygrał kolejne sam na sam z Depoitre'm. Raków bronił się momentami rozpaczliwie, wybijając piłkę byle gdzie z okolic własnej piątki, ale cały czas miał korzystny wynik… aż do trochę przypadkowej akcji w doliczonym czasie pierwszej połowy. Goście mieli jeszcze pretensje, że w tej sytuacji Depoitre przytrzymał Tudora, ale gol został uznany.

Częstochowianie stracili gola w pucharach po 555 minutach i pięciu spotkaniach na zero z tyłu. Gent zamknął sprawę awansu między 70. a 72. minutą. Polaków pogrążył Vadis Odidja-Ofoe, który był świetny w tym spotkaniu i udokumentował to indywidualną akcją, w której szybkim zwodem minął Papanikolau i nie dał szans takiemu fachowcowi jak Kovacević. Dokręcił piłkę lewą nogą w taki sposób, że Bośniak się nawet nie ruszył. Chwilę później było już 3:0. Gospodarze zamknęli Raków w szesnastce, ale poza nią stał De Sart, który wykorzystał sytuacyjną piłkę i przyłożył, wkładając w to odpowiednio dużo siły i precyzji. Wtedy było już jasne, że zespół z Częstochowy losów dwumeczu nie odwróci. Belgowie byli po prostu piłkarsko za mocni, co pokazali na własnym obiekcie, a Raków i tak napisał swój pierwszy i okazały rozdział w europejskich pucharach.

Related Articles