W drugiej rundzie eliminacji Champions League na Legię czekał teoretycznie łatwiejszy rywal niż w pierwszej, czyli mistrz Estonii – Flora Tallinn. Zespół mający w składzie takich graczy, jak Ojamaa, Wasiljew czy Kallaste postawił trudne warunki. Legia wygrała 2:1, ale to nie był dobry mecz Polaków. Wyszarpali wygraną w samej końcówce.
Trzeba zacząć od tego, że Legia zbiera zasłużoną krytykę za ten występ. Żeby pokazać w jakim miejscu znajduje się estoński futbol, wystarczy rzut oka na ich ranking UEFA – piąte miejsce od końca. Za nimi tylko Kosowo, Wyspy Owcze, Andora i San Marino, a więc wszystkie drużyny, które między sobą grają jeszcze tak zwaną rundę preeliminacyjną z racji tego, że są najsłabsi w stawce. Flora co prawda poradziła sobie z lekkością z maltańskim Hibernians, ale Legionistami w akcjach ofensywnych kręcił między innymi Henrik Ojamaa, który ostatnio nie poradził sobie w Miedzi Legnica czy później w Widzewie Łódź, a za napędzanie ich akcji ofensywnych odpowiadał dobrze znany fanom Ekstraklasy, już prawie 37-letni Konstantin Wasiljew.
Legia zaczęła to spotkanie fantastycznie, bo już od 3. minuty po indywidualnej akcji Bartosza Kapustki prowadziła 1:0. Pomocnik na długo zapamięta ten mecz jeszcze z jednego powodu – miał ogromnego pecha przy celebracji gola. Po zdobytej bramce skoczył w górę i wylądował tak niefortunnie, że coś stało mu się w tej sytuacji z kolanem. Od razu na jego twarzy pojawił się grymas bólu, wrócił jeszcze na boisko, ale po chwili położył się na murawie i nie był w stanie grać. Pojawiło się mnóstwo komentarzy, że Kapustka nieodpowiedzialny, że taki, że siaki… prawda taka, że kontuzja wyglądała dość kuriozalnie, ale bez przesady, żeby robić jakieś tyrady o "mądre" celebrowanie trafienia. Kapustka miał po prostu wielkiego pecha. Sam pewnie następnym razem już tak nie skoczy, po prostu z obawy.
Zawodnicy Michniewicza poszli za ciosem, mimo tego, że trener wprowadził na boisko Bartosza Slisza i skorygował ustawienie zespołu na nieco bardziej defensywne, co też jednak wiąże się z brakiem wzmocnień i kombinowaniem. Najlepszą sytuację do podwyższenia wyniku miał Luquinhas i wtedy jeszcze wydawało się, że gol na 2:0 jest tylko kwestią czasu, a Legioniści spokojnie wypracują kilkubramkową przewagę przed rewanżem. Jeszcze w pierwszej połowie zawodnicy Flory spróbowali kilku kontr, dobrze wykorzystywali duże dziury między formacjami mistrza Polski, a także błędy Mateusza Hołowni. Estończycy grali coraz śmielej i odważniej, w jednej z groźnych akcji Legię uratował jeszcze Artur Boruc.
Flora grała konsekwentnie i zaskoczyła Legię. Po jednej z akcji, w której to Ojamaa pokręcił obrońcami i wystawił piłkę do Rauno Sappinena zrobiło się 1:1 i na pewno nie można powiedzieć, żeby ten gol był niezasłużony. Sam trener Michniewicz w wywiadzie pomeczowym nie krył rozczarowania, mówiąc, że spodziewał się trudnego meczu, ale też bardziej okazałego zwycięstwa. Do tego doszła też frustrująca kontuzja Kapustki. Wydawało się, że spotkanie skończy się remisem, ale wtedy błąd w defensywie popełnił jeden z obrońców gości, źle wybił piłkę przy stałym fragmencie gry i wystawił ją prosto do Rafaela Lopesa, a ten huknął z całej siły i zapewnił Legii małą przewagę przed rewanżem, choć o jakości gry w tym meczu trzeba szybko zapomnieć.