Czy może być lepsze ukoronowanie fantastycznego piłkarskiego sezonu, który trzymał nas w napięciu przez wiele miesięcy, niż finał Ligi Mistrzów? W dodatku finał, w którym grali absolutni giganci, czyli Real Madryt i Liverpool! Dziś Paryż jest nie tylko stolicą światowego tenisa, ale i futbolu. Zacieramy ręce i czekamy na pierwszy gwizdek na Stade de France. Ten koło 21:00.
Obie drużyny przystępują do rywalizacji na zupełnie innym etapie. Real przez ostatni miesiąc „leniuchował”. Zapewnienie sobie mistrzostwa Hiszpanii na 4 kolejki przed finiszem pozwoliło Carlo Ancelottiemu na bardzo luźne potraktowanie ostatnich tygodni w La Liga. Królewscy grali z Atletico, Levante, Cadiz i Betisem. Łącznie uzbierali w tych meczach 5 punktów, a Ancelotti trochę pożonglował składem, mając z tyłu głowy, że 28 maja czeka go najważniejsze wyzwanie. Takiego komfortu nie miał Jurgen Klopp. Liverpool do samego końca bił się z Manchesterem City o mistrzostwo Anglii. Przegrał o błysk szprychy, jak zwykło mawiać się w kolarstwie czy żużlu. Różnica jednego punktu to tyle co nic, ale jednak znów The Reds musieli obejść się smakiem tytułu mistrzowskiego. Mają w garści w tym sezonie już dwa krajowe puchary – pokonywali Chelsea po rzutach karnych zarówno w finale EFL Cup, jak i FA Cup.
No właśnie – Klopp uchodził swego czasu za specjalistę od porażek w finałach. Dziś brzmi to trochę jak żart, ale tak właśnie było. Od porażki w finale Ligi Mistrzów z Bayernem w 2013 roku, rozpoczęła się jego seria sześciu z rzędu przegranych finałów. Wliczała się w nią porażka z 2018 roku z Realem, gdy Loris Karius dał swoje „kontrowersyjne show”. Po Kariusie na Anfield nie ma już ślady, tak jak po porażkach Kloppa w finałach. Już rok później odbił sobie tamto niepowodzenie w Lidze Mistrzów i pokonał Tottenham 2:0 w meczu finałowym. Tegoroczne dwa triumfy nad Chelsea upewniły Niemca, że o żadnej klątwie nie ma mowy. Jego piłkarzy utwierdziły zaś w przekonaniu, że potrafią wytrzymywać presję w najważniejszych momentach. Jeśli dziś będzie konkurs rzutów karnych, mogą czuć się mocni właśnie dzięki tym dwóm wiktoriom z The Blues.
Ale z drugiej strony jest Real, który w tym sezonie Champions League zapracował sobie na status drużyny nie do zdarcia. Dwumecze kolejno w 1/8 finału, ćwierćfinale i półfinale z PSG, Chelsea i Man City napisały fascynującą historię tej edycji rozgrywek. Historię Królewskich, których nie wolno pogrzebać nigdy. Którzy odradzają się jak Feniks z popiołów. Gdy już nic nie wskazuje na to ich sukces, odpalają jakiś dziwny przycisk i nagle są nie do zatrzymania. Klopp musi uczulić swoich podopiecznych, że zwycięzcami mogą czuć się dopiero, gdy Jordan Henderson podniesie nad głową uszaty puchar. Wcześniej dla pewności lepiej uważać na jakąś „remontadę” Los Blancos.
Wielki finał to wielkie postaci. Real ma swojego Karima Benzemę, który jest dziś murowanym faworytem do Złotej Piłki. Czasem nadużywa się nazywania czegoś mianem filmowej historii, ale w przypadku Benzemy to chyba nie byłoby określenie na wyrost. Parę lat temu Benzema był „tylko” żołnierzem, pracującym na splendor Cristiano Ronaldo. Gdy Portugalczyk odszedł z Realu, szybko zaczęto mówić, że pora pozbyć się Benzemy, bo nie gwarantuje on odpowiednich liczb. Był kontestowany, a nawet wyśmiewany. Gdyby ktoś porównał go wtedy do Roberta Lewandowskiego i paru innych czołowych „dziewiątek” świata, byłby potraktowany jak odklejeniec. A jednak Benzema potrafił zostać samodzielnym liderem „nowego” Realu w epoce post-Cristiano. Strzela bramki jak na zawołanie, często w absolutnie newralgicznych momentach. Notuje gros asyst. Jest szefem. Gdzie są dziś jego krytycy? Pewnie wykasowują niepochlebne komentarze pod adresem Francuza i zakładają jego fankluby. W wieku 34 lat stał się on jednym z najlepszych, a może nawet najlepszym piłkarzem globu. Niezwykłe.
Ale i Liverpool ma swojego lidera. Mohamed Salah. On na pewno chce dziś błyszczeć najjaśniejszym blaskiem. Finał z 2018 roku musi tkwić mu jak zadra w sercu. Po ostrym wejściu Sergio Ramosa Egipcjanin opuścił boisko po zaledwie 31. minutach. Wtedy było jeszcze 0:0. „Zabawa” zaczęła się po przerwie, gdy sztubacki błąd Kariusa wykorzystał nie kto inny jak Benzema. Już rok później Salah otworzył wynik finału Ligi Mistrzów w 2. minucie, wykorzystując rzut karny. Dziś jednak nadarza się okazja, by wziąć rewanż na Realu i ukoronować swój świetny sezon. I być może zgłosić swój akces do Złotej Piłki.
Oba kluby doskonale znają smak europejskiej glorii. Real wygrywał Ligę Mistrzów 7 razy, z czego aż cztery razy w latach 2014-2018. Liverpool wygrywał dwukrotnie – o starciu z Tottenhamem już pisaliśmy, a finał ze Stambułu pamięta chyba każdy polski kibic. Co jednak istotne – Real nigdy nie przegrał finału Champions League, a Liverpoolowi zdarzyło się to dwa razy. Z kolei The Reds w 2022 roku przegrali zaledwie jeden mecz – z Interem. Był to jednak rewanż, a porażka 0:1 nie była zbyt bolesna, bo gracze Kloppa utrzymali zaliczkę z pierwszego spotkania. Pokonać Liverpool jest więc niesamowicie ciężko. Pokonać Real? W PSG, Chelsea i Man City pewnie twierdzą, że to wręcz niemożliwe.
Dawać już ten finał!