To wieczór, który na długo zapamiętają fani Napoli. Ten mecz może być punktem odniesienia, jeśli tylko drużynie spod Wezuwiusza uda się wywalczyć pierwsze mistrzostwo od 1990 roku. Juventus został rozszarpany na strzępy przez bandę wygłodniałych wilków Luciano Spallettiego. 5:1 to istna deklasacja.
Piątek, godzina 20:45. Ten termin okazał się strzałem w dziesiątkę dla takiego hitu. Żadnej dużej konkurencji na rynku (Villarreal vs Celta Vigo i Aston Villa vs Leeds United). To była więc doskonała okazja, żeby zerknąć w kierunku ligi nieoglądanej na co dzień, a już tym bardziej, że grała pierwsza drużyna z drugą. Ktoś mógł sobie pomyśleć – no to wreszcie obejrzę tę maszynę Luciano Spallettiego, skoro nie gra w tym czasie mój ulubiony zespół, nie ma meczu PSG, a Ekstraklasa jeszcze nie ruszyła. Spotkanie miało okazję, by stać się reklamą Serie A i neapolitańczycy doskonale o to zadbali. Jeśli ktoś podczas meczu z Interem zastanawiał się, gdzie się podziało przedmundialowe Napoli, które rozjeżdżało kolejnych rywali, to mamy bardzo szybką odpowiedź. Napoli żyje i ma się świetnie. 10 punktów przewagi nad Juventusem i będzie najprawdopodobniej 10 nad Interem i 7 nad Milanem, jeżeli ci pokonają dużo słabszych rywali.
5:1 i prawdziwa demolka. Wszystkie potencjalne rekordy, następne czyste konta, szczelną grę w obronie, mało straconych bramek, poprawę jakości całej defensywy, kolejne minuty Szczęsnego bez straconego gola – to wszystko można sobie po kolei wsadzić w buty, bo przestało mieć znaczenie. Victor Osimhen nie miał litości dla Kosticia, Bremera czy Alexa Sandro. Nie patrzył kto tam stoi na jego drodze. Szedł jak po swoje. Zdobył dwie bramki i dołożył do tego asystę do “Kwaradony”, jak nazywa się w Neapolu gruzińskiego skrzydłowego – Kwaracchelię. On zresztą także skończył z ładnymi liczbami – dwiema asystami i bramką. Napoli oddało aż 10 strzałów celnych. Wojciech Szczęsny wcale nie wpuszczał każdego strzału, ale “tylko” co drugi, a i tak musiał wyjąć piłkę pięć razy z siatki. Juventus został zdemolowany, wypruty. Osimhen biegał pod trybuny i napawał się tym, że skandują głośno jego nazwisko.
Z kronikarskiego obowiązku trzeba odnotować ładna asystę Arkadiusza Milika, który wyłożył piłkę Angelowi Di Marii. To było jednak wszystko, na co było stać gości. Później jeszcze Rrahmani prawie władował samobója na 2:2, ale czujny był Alex Meret. W drugiej połowie nie miało prawa się już nic złego stać, no bo w jaki sposób ma być inaczej, skoro gracze Starej Damy nie oddają nawet jednego celnego strzału? Za to Napoli słynie z tego w tym sezonie, że jak już ma rywala na deskach, to nie odpuszcza, a poddusza i uderza jeszcze mocniej. Idzie po kolejne gole. Dlatego chce się ten zespół oglądać. Biorąc pod uwagę, że po drugiej stronie był znienawidzony rywal, to chcieli iść tutaj po kolejne bramki jeszcze kilka razy bardziej niż zwykle. W takich meczach nie liczy się sama wygrana, ale styl, okoliczności, a przede wszystkim wielka chęć ośmieszenia przeciwnika. To się Napoli doskonale udało.
Na takie zwycięstwo ze znienawidzonym rywalem Napoli czekało od 1990 roku. Wówczas Diego Maradona, Careca, Ciro Ferrara i reszta świeżo upieczonych mistrzów Włoch przejechała się po zdobywcach Coppa Italia. To był łabędzi śpiew tej drużyny, ostatni taniec. Cały zespół upadał podobnie jak ich argentyński lider. To był najbardziej wstydliwy okres w rywalizacji z Juventusem. Fani z Piemontu mogli się tylko głośno śmiać i machać ręką na kolejne, kolejne i kolejne zwycięstwa. Napoli nie potrafiło wygrać przez 23 kolejne mecze, wliczając w to te z Serie B i sezonu 2006/07, gdy Juve zostało zdegradowane za aferę calciopoli. Od tamtej chwili obie drużyny grają już nieprzerwanie w najwyższej klasie rozgrywkowej i nie zapowiada się, by miały ją opuścić. Przynajmniej pod sportowym względem.
Od tamtego pamiętnego 5:1 w Superpucharze Włoch, wspominanego do dzisiaj przez wielu nieco starszych fanów Napoli, klub ten nie wygrał już żadnego meczu z Juventusem przez… 17 kolejnych lat. Wtedy zdecydowanie powiększył się kompleks w stosunku do dużo lepszej, bardziej utytułowanej i bogatszej drużyny. Jedni zdobywali puchary, grali w finałach Ligi Mistrzów, a drudzy tułali się gdzieś w Serie B, a nawet i Serie C. Dopiero później, w czasach szalejącego na skrzydle Ezequiela Lavezziego, udało się tę fatalną passę przerwać, odnosić pojedyncze zwycięstwa, ale mimo wszystko do mistrzostwa za każdym razem czegoś brakowało. Taka okazja może się prędko nie powtórzyć. Zmarnowanie takiej przewagi byłoby tragedią wspominaną latami.