Manchester City wjechał na autostradę do awansu. Mistrz Anglii rozbił na własnym boisku Bayern Monachium aż 3:0. W zasadzie to aż połowa zawodników zasłużyła na miano man of the match, choć oficjalnie nagrodę otrzymał John Stones.
Są dwie narracje dotyczące tego spotkania, bo jednocześnie mogło być tutaj jakieś 7:0, dlatego że Bayern kompletnie posypał się po błędzie Dayota Upamecano, jednak do tej feralnej straty Francuza wydawało się, że to Bayern jest bliższy wyrównania na 1:1. Manchester City zrobił to, co przez lata robiły im inne zespoły w Champions League. Kiedyś dwumecz z Tottenhamem fatalnym błędem zawalił Aymeric Laporte, z Lyonem popis dali Eric Garcia na spółkę z Edersonem, a Raheem Sterling nie trafił z pięciu metrów do pustej bramki na 2:2, nie mówiąc już o tym, co w zeszłym sezonie zrobił Real Madryt, kiedy w dwie minuty odmienił losy półfinału. Jack Grealish mógł wcześniej definitywnie zamknąć sprawę awansu, ale tego nie zrobił, żeby potem… dopuścić do dośrodkowania na wagę dogrywki.
Tym razem było inaczej, jakoś tak odwrotnie, nie w stylu Manchesteru City. Bo to The Citizens zapakowali gola w okienko (pierwsza bramka Rodriego w Lidze Mistrzów), a kiedy Bayern mocno dominował przez 20 minut drugiej połowy, to Upamecano popełnił idiotyczny błąd. Właśnie wtedy niemiecki zespół przystanął, poddał się, powietrze zeszło. Od 70. minuty goście zostali wrzuceni na karuzelę, jakby nie zależało im na tym, czy przegrają tego wieczoru 0:2, 0:3, czy może 0:6. Wymowne też, że jednym z najlepszych, a może i najlepszym graczem Bayernu był Yan Sommer, który popełniał błędy, ale i zaliczył kilka spektakularnych interwencji. Tak więc to trochę paradoks, ale obie narracje mają swoje uzasadnienie. Bo jednocześnie wynik nie do końca odzwierciedla stanu rzeczy, dlatego że Bayern do 70. minuty grał jak równy z równym, ale i totalnie rozsypał się po błędzie Upamecano i o tym trzeba pamiętać. Zatem mogło być nawet 6:0, a wtedy głosy o “wyrównanym meczu” brzmiałyby już całkowicie absurdalnie.
Największym zaskoczeniem w składzie City było to, że Mr Champions League, jak nazywany jest Riyad Mahrez, zasiadł na ławce rezerwowych, a jego miejsce zajął wszędobylski Bernardo Silva. No i był to genialny mecz Portugalczyka, mimo że grał na prawym skrzydle. Harował jak mrówka, uprzykrzał życie Alphonso Daviesowi, który wyglądał marnie na tamtej stronie i kilka razy dał się objechać. Statystyki Bernardo Silvy w tym meczu były bardzo imponujące, zapisał się przede wszystkim bramką na 2:0, właśnie tą po błędzie Upamecano z 70. minuty, który fatalnie wyprowadził piłkę. Jack Grealish na niego nacisnął, podał piętką do Haalanda i pewnie większość oglądających spodziewała się luty z lewej nogi, a Norweg posłał podcinkę na dalszy słupek, gdzie na pełnej prędkości nabiegał Bernardo Silva. Oprócz tego harował w obronie – wygrał najwięcej bezpośrednich pojedynków, miał najwięcej odbiorów, było go po prostu pełno. Haaland dokonał dzieła zniszczenia kilka minut później. Nawet Ederson, który ma opinię tego, że nie broni strzałów, zaliczył swoje udane interwencje. Wszystko grało na korzyść City.
Skupmy się na Anglikach, bo w Bayernie przód wyglądał na bezzębny. Jedynym, który próbował strzałów i kilka razy postraszył Edersona był Leroy Sane. On wyróżniał się najbardziej. Kingsley Coman przeszedł całkowicie obok meczu. Nathan Ake go ośmieszał. Wybił mu dryblingi z głowy, czytał wszystkie jego ruchy i zagrał już kolejne, wyśmienite spotkanie. Manchester nie stracił bramki, ale… śmiało mógł i duża w tym zasługa defensywy. Na przykład Rubena Diasa, który popisał się doskonałym blokiem na Musiali. Portugalczyk prawie zrobił szpagat i piłka trafiła go w nogę. Tak się rozłożył, że zasłonił ciałem praktycznie całą bramkę. Nawet nie zapomniał schować rąk, żeby nie było przypadkiem karnego! Potem zablokował jeszcze inny strzał, tym razem głową. Graczem meczu został oficjalnie i tak ktoś inny – John Stones, który ostatnio pełni rolę defensywnego pomocnika obok Rodriego. Podczas ataków Akanji schodzi bardziej do prawej, Ake bardziej do lewej, a Stones wskakuje na pozycję numer sześć. Od jakiegoś czasu to świetnie działa i zadziałało także tym razem.
Thomas Tuchel miał uratować sezon, zaczął od zwycięstwa w Klassikerze, a potem odpadł z Pucharu Niemiec i teraz na jakieś 98% z Champions League. Do tego opowiada jakieś dyrdymały o tym, że… zakochał się w swojej drużynie po takim meczu. Zakochał się w ekipie bez charakteru, która zwiesiła głowy przy 0:2 w plecy i miała wywalone ile tam jeszcze straci bramek…