Skip to main content

Znamy pierwszego finalistę Ligi Mistrzów. Takiego można było się spodziewać po pierwszym spotkaniu. Inter bez trudu poradził sobie w derbach Mediolanu i spokojnie przypieczętował ten awans. Po 13 latach przerwy i osławionym zwycięstwie Mourinho, Nerrazzuri znów zagrają w finale Champions League.

To była wymarzona drabinka dla kogoś z włoskiej trójki: Inter, Napoli, Milan. Żadnych Realów, Bayernów, Liverpoolów, Manchesterów City. Benfiki nikt raczej nie widział w roli finalisty. Włoskie ekipy miały między sobą szarpać się o to miejsce. Taka szansa może się przecież przez wiele lat nie powtórzyć. Skorzystał z tego wszystkiego Inter, który rogrywa bardzo udaną wiosnę. To on, spośród włoskiej trójki, był w tym okresie najrówniejszy. Inter przepchnął kolanem awans z FC Porto w 1/8 finału, ale później już pewnie ograł Benficę i Milan. W końcówce sezonu ożywił i odbudował się zwłaszcza duet Lu-La. Półfinałowy rewanż z Milanem był już ósmym zwycięstwem z rzędu Nerazurrich. Teraz mogą spokojnie czekać na to, kogo dostaną za rywala.

Milan miał w tym rewanżu okazje, ale tylko w pierwszej połowie. Musiał zaatakować, bo przegrywał 0:2 i nie miał nic do stracenia, ale nie był to jakiś wielki napór. Najlepszą szansę zmarnował Brahim Diaz, który z pewnością powinien uderzyć mocniej. Taka bramka w 11. minucie mogłaby napędzić Rossonerich do dalszego odrabiania strat. Hiszpan uderzył jednak bardzo lekko i Andre Onana złapał piłkę. Inną okazję po indywidualnej akcji miał Rafael Leao, ale kopnął minimalnie obok słupka. I tyle było Milanu w pierwszej połowie, naprawdę nic więcej. Inter też niewiele pokazał, ale on akurat nie musiał. Jeden stały fragment gry, uderzenie Edina Dzeko i parada Mike’a Maignana. Po pierwszej części można było odczuwać niedosyt, ale wiadomo, że inna “śpiewka” byłaby, gdyby Diaz albo Leao trafili do siatki.

Wtedy oczywiście piłkarze Pioliego wyszliby na drugą połowę naładowani, nakręceni, pełni pasji, zaangażowania. A tak… druga część gry była przedziwna, wręcz nudna. Milan jakby w ogóle nie wyszedł na boisko. Albo zapomniał, że przegrywa 0:2, albo zawodnicy się wypompowali, albo po prostu już kompletnie nie wierzyli w sukces. Statystyki ekipy, która przecież cały czas chciała odrobić dwie bramki straty i właśnie grała półfinał ze swoim największym rywalem, były zatrważające. To ledwie jeden niecelny strzał Oliviera Girouda. W piłkę grał tylko Inter i swoją przewagę udokumentował golem. Kto się do tego przyczynił? Oczywiście duer Lu-La. Romelu Lukaku podawał, a Lautaro Martinez zaskoczył Maignana strzałem po krótkim rogu. W 74. minucie emocje w tym dwumeczu całkowicie się skończyły.

Dla Interu rozgrywki Champions League w XXI wieku były przekleństwem. Już Roberto Mancini, zgarniający ligowe mistrzostwa, nie potrafił sobie poradzić w Europie. Po finale Jose Mourinho, w którym Diego Milito dwiema bramkami zapewnił Interowi Puchar Europy, ten klub doszedł jeszcze do ćwierćfinału rok później, a następnie albo odpadał w 1/8, albo kończył przygodę na fazie grupowej. Tym razem wykorzystał idealną drabinkę i przełamał tę kiepską serię. Stanie do walki o swój czwarty tryumf w tych prestiżowych rozgrywkach. Dwa wygrał w latach 60., a trzecie dołożyła ekipa Jose Mourinho. Ktokolwiek nie wygra drugiego półfinału, to będzie robił za faworyta, ale na taki Inter trzeba uważać. W końcu osiem wygranych z rzędu musi robić wrażenie.

Related Articles