Już dawno przy okazji meczu Manchesteru City z Liverpoolem nie było tak oczywistego faworyta. Obecna forma obu zespołów jasno wskazuje na sukces The Citizens. Na szczęście to tylko futbol, a nie matematyka – boiskowa rzeczywistość może okazać się inna. Niezależnie od tego komu kibicujemy, trzeba liczyć, że będzie to mecz tak dobry, jak zapowiadają to nazwy obu drużyn.
Fakty są takie, że Liverpool przystępuje do niedzielnego szlagieru Premier League na 4. miejscu w tabeli. Nie to jest jednak najgorsze dla fanów mistrzów Anglii. Podopieczni Jurgena Kloppa tracą do lidera, czyli do Man City, już 7 punktów, a w dodatku Citizens zagrali jeden mecz mniej! W skrócie jeśli w niedzielę Pep Guardiola i jego rozpędzona maszyna wygrają na Anfield, „wirtualna” przewaga nad The Reds wyniesie 13 punktów, a rzeczywista – 10.
A wygrać na Anfield Road to ostatnio łatwa sztuka. Bardzo długo stadion ten był twierdzą nie do zdobycia dla nikogo. Aż tu nagle Liverpool przegrał z Burnley 0:1, a kilkanaście dni później w takim samym stosunku z Brighton! Skoro tacy „potentaci” przyjeżdżają na obiekt mistrza Anglii i wygrywają bez straty gola, to chyba lider, notujący 13 kolejnych zwycięstw, nie ma się czego obawiać. A Citizens mają akurat do przerwania dość kiepską serię.
Co rok ta sama statystyka. Manchester City nie wygrał w lidze na Anfield od 2003 roku. Porażająca statystyka. Jak nie teraz, to serio już chyba nigdy.
— Patryk Idasiak (@PatrykIdasiak) February 3, 2021
Klopp ma powody do zmartwień. Rozsypała się linia obrony, a wzmocnienia, których dokonał rzutem na taśmę w zimowym okienku, nikogo na kolana nie rzucają. W meczu z Brighton po raz kolejny środek defensywy tworzyli niedoświadczony Nathaniel Phillips i przeformatowany na stopera Jordan Henderson. Jednak problemem nie jest jeden stracony gol w meczu z Mewami, ale to, że nie udało się zdobyć ani jednej bramki. Tak samo jak wcześniej z Burnley. Jak zatem liczyć, że na strzelenie gola Manchesterowi City, który w żadnym z sześciu ostatnich spotkań Premier League nie dał sobie wbić bramki? Trochę niespodziewanie defensywa Obywateli stała się monolitem, jakim nie była pod wodzą Guardioli jeszcze nigdy.
Wszystko to stawia Manchester w roli murowanego faworyta niedzielnego meczu. W pierwszym starciu obu zespołów w listopadzie padł remis 1:1. Guardiola mógł czuć wówczas lekki niedosyt, bowiem Kevin De Bruyne przestrzelił rzut karny. To już nie pierwszy raz, kiedy w meczu z Liverpoolem jego gracze marnują ważną jedenastkę – kiedyś haniebnie spudłował Riyad Mahrez. Cofając się w bezpośrednich konfrontacjach Manchesteru City z Liverpoolem do zeszłego sezonu, mamy dwa zwycięstwa gospodarzy. Liverpool na Anfield wygrał 3:1, a potem, będąc już koronowanym mistrzem Anglii, przegrał na Etihad 0:4 i wcale się nie tym nie przejął. Teraz stawka rywalizacji jest zupełnie inna. Wygrana napędzi gospodarzy, da im nowy bodziec do walki o obronę tytułu, a i punktowo mocno zmieni sytuację. Remis nie ucieszy nikogo, bo Guardiola jest perfekcjonistą, a nie pragmatykiem. Katalończyk mierzy więc w zwycięstwo i kontynuowanie triumfalnego pochodu po utracony w zeszłym roku tytuł.
Pewne jest to, że tym razem karnego strzelać nie będzie De Bruyne. Belg jest kontuzjowany, ale i bez niego Obywatele wygrywają. W buty De Bruyne niespodziewanie zaczął wchodzić Joao Cancelo – nominalnie boczny obrońca. Poza grą wciąż pozostają także Sergio Aguero oraz Nathan Ake. Z kolei w Liverpoolu lista nieobecnych od dłuższego czasu jest taka sama – van Dijk, Keita, Gomez, Jota, a od niedawna na długo dołączył do tego grona Matip.
Początek niedzielnego szlagieru Premier League o 17:30. Czy The Reds na dobre wypiszą się z gry o mistrzostwo? A może Klopp wymyśli coś, czym przechytrzy swojego katalońskiego adwersarza?