Skip to main content

Ledwo zakończyliśmy fazę grupową katarskich mistrzostw, a pierwsze głowy z selekcjonerskich stołków zdołały już pospadać. Obrazy jakie znaliśmy z Football Managera ukazują w tym roku niezwykły realizm komputerowej gry. Cierpliwość działaczy piłkarskich to jedna strona medalu. Druga to samoświadomość i honor trenerów potrafiących przyznać się do porażki i wziąć całą odpowiedzialność za wynik.

Pierwszą „ofiarą” sportowego niepowodzenia swojego zespołu został Gerardo „Tata” Martino, selekcjoner reprezentacji Meksyku. „El Tri” zajęli 3. miejsce w grupie C i po serii siedmiu mundiali z rzędu, w których awansowali do fazy pucharowej, wrócili do domu już po trzech spotkaniach. Meksykanie do ostatniej minuty meczu z Arabią Saudyjską walczyli o wyjście z grupy. Odpadli gorszym bilansem bramek w stosunku do Polski. W Meksyku taki wynik był olbrzymim rozczarowaniem. „Mój kontrakt wygasł wraz z ostatnim gwizdkiem sędziego i już nic nie można zrobić. Jestem pierwszym odpowiedzialnym za ten fatalny występ na mundialu i frustrację, z którą teraz się zmagamy” – oświadczył na konferencji prasowej po meczu 60-letni, były już selekcjoner. Martino prowadził reprezentację Meksyku od 2019 roku. W 66 spotkaniach drużyna pod jego wodzą odniosła 42 wygrane, a także zanotowała na swoim koncie 12 remisów i tyle samo porażek. Po stronie sukcesów argentyńskiego szkoleniowca należy zapisać zwycięstwo w Złotym Pucharze CONCACAF z 2019 roku i osiągnięcie finału tej samej imprezy dwa lata później. Nie udało mu się jedynie odmłodzić kadry, przed którą ogromne wyzwanie w kontekście następnego czempionatu, którego Meksyk będzie współgospodarzem.

„Głową” za nieudany występ w katarskiej imprezie zapłacił również Roberto Martinez. W jego przypadku możemy mówić o spektakularnej klapie. Trzecia drużyna poprzedniego mundialu zwyczajnie skompromitowała się podczas zmagań w grupie F. Szczęśliwa wygrana z Kanadyjczykami była jedynie preludium do późniejszych rozczarowań. Zasłużona porażka z Maroko i katastrofalna skuteczność w meczu o wszystko z Chorwacją zadecydowały o zajęciu 3. lokaty i powrocie do domu. Sześć lat „rządów” Martineza przyniosło zaledwie brązowy medal mistrzostw świata. Belgowie byli mistrzami eliminacji do wielkich imprez, ale oprócz turnieju w Rosji genialne pokolenie belgijskiego futbolu nie osiągnęło spektakularnych sukcesów. „Dla mnie to koniec pracy z reprezentacją. Już przed mistrzostwami podjąłem decyzję, że odejdę niezależnie od wyniku.” – mówił Martinez w trakcie konferencji prasowej po meczu z Chorwacją. Tymi słowami uprzedził wydaje się nieuchronną decyzję władz belgijskiej federacji, jednocześnie dając do zrozumienia, że coś we współpracy z kadrą wypaliło się do cna. Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, że mimo świetnego szkolenia w Belgii hiszpański selekcjoner nie dostarczył reprezentacji wystarczająco dużo świeżej krwi.

Mecz Ghany z Urugwajem przeszedł do historii jako spotkanie mistrzostw świata, po którym obaj selekcjonerzy zakończyli pracę ze swoimi reprezentacjami. Opiekun gospodarzy, Otto Addo, już przed turniejem podkreślał, że jego praca – bez względu na osiągnięty rezultat – dobiegnie końca po światowym czempionacie. Słowa dotrzymał, choć pracował krótko. Przejął kadrę Ghany w lutym, po zwolnieniu Milovana Rajevača. Serb zapłacił posadą z powodu słabych wyników w Pucharze Narodów Afryki. Addo, który na co dzień jest pracownikiem Borussii Dortmund, był wówczas asystentem selekcjonera i to właśnie jemu powierzono obowiązek poprowadzenia reprezentacji w końcowej fazie eliminacji do katarskiego turnieju. Awans po barażu z Nigerią sprawił, że powierzono mu misję prowadzenia kadry podczas mundialu. Ghana zaprezentowała się z korzystnej strony, ale nie poszły za tym wyniki. Porażka z Urugwajem w ostatnim spotkaniu przekreśliła szansę „Czarnych Gwiazd” na awans do fazy pucharowej.

Zwycięstwo Urugwaju zdało się jednak na nic wobec „korespondencyjnej” wygranej Korei Południowej w rozgrywanym równolegle meczu z Portugalią. Choć oficjalna decyzja nie została jeszcze podana do publicznej wiadomości, głosy dochodzące z Montevideo informują, że selekcjoner Diego Alonso „zapłaci” posadą za katarskie niepowodzenie kadry „Celestes”. Urugwajczycy zaprezentowali w ostatnim spotkaniu „garra charrua” (dosłownie „pazur Charrua – red.), czyli niezłomność, wolę walki i ducha zwycięstwa. To cześć tożsamości Urugwaju, pochodzący od plemienia Charrua, które hardo stawiało się kolonizatorom. Piękny mit stał się jednocześnie przekleństwem, bowiem wspomniane waleczne plemię wyginęło w latach 30. XIX wieku w walce lub niewoli europejskich konkwistadorów. Winą za niepowodzenie obarczono w głównej mierze selekcjonera. Alonso w starciu z Ghaną podjął dziwną decyzję o zdjęciu z boiska po godzinie gry Luisa Suareza, a 10 minut przed końcem także strzelca dwóch goli Giorgiana de Arrascaetę i Darwina Nuneza. Co mogło pójść nie tak? Ano Korea strzeliła w doliczonym czasie gry gola na wagę wygranej i swojego awansu. Urugwaj potrzebował strzelić jednego gola, ale na boisku z jakościowych „armat” pozostawał już tylko Federico Valverde, który w zasadzie w pojedynkę był bez większych szans na sforsowanie bramki Ghany. Ryzyko podjęte przez Alonso zostało brutalnie ukarane, a on sam po świetnej końcówce eliminacji do mundialu, kiedy po zastąpieniu Oscara Tabareza w listopadzie ubiegłego roku, rzutem na taśmę uzyskał awans do katarskiego turnieju, odchodzi w niesławie.

Ostatnim, który podziękował za pracę z reprezentacją jest Carlos Queiroz. Portugalczyk objął funkcję trenera kadry narodowej zaledwie dwa miesiące temu zastępując Dragana Skocicia. Chorwat pożegnał się ze stanowiskiem, mimo że wygrał 15 z 18 eliminacyjnych spotkań. Queiroz był jego poprzednikiem i pracował z reprezentacją aż 8 lat. Jego powrót na ławkę trenerską Iranu był ściśle powiązany z turniejem. Umowa Portugalczyka miała potrwać do zakończenia mistrzowskiej imprezy i tak też się stało. Irańczycy od końca walczyli o awans do fazy pucharowej, ale w decydującym spotkaniu, pełnym podtekstów, musieli uznać wyższość kadry USA. W pożegnalnym wpisie w mediach społecznościowych 69-letni trener chwalił swoich zawodników: „Jestem z was dumny, po raz kolejny błyszczeliście na boisku i poza nim. Bycie częścią tej piłkarskiej rodziny było zaszczytem i przywilejem.”.

O dziwo niewiele informacji dociera z federacji drużyn, które rozczarowały najbardziej. Mowa tu oczywiście o reprezentacjach Danii oraz Niemiec. Duńskie media od kilku dni grzmią, rozliczając zawodników z katastrofalnego występu w Katarze, gdzie „Gang Olsena” zdobył zaledwie 1 punkt w starciu z Tunezją. Oliwy do ognia dodała informacja o przyznaniu premii za udział w mundialu. Każdy z graczy, niezależnie od liczby minut na boisku, miałby otrzymać 120 tysięcy euro. To mniej więcej o połowę więcej niż wynosi roczna pensja przeciętnego Duńczyka. W Kopenhadze mówi się o skandalu i horrendalnie drogiej „wycieczce” reprezentacji. W cieniu całego zamieszania zastanawiająca jest cisza przy nazwisku selekcjonera Kaspera Hjulmanda. Szkoleniowiec, po kompromitującej porażce z Australią, wziął odpowiedzialność za wynik i przygotowanie drużyny na siebie. Półfinał Mistrzostw Europy osiągnięty przed rokiem może nie być wystarczającym argumentem do dalszej pracy Hjulmanda. Pytanie tylko czy duńska federacja widzi na horyzoncie potencjalnego następcę.

Z kolei sytuacja w Niemczech jest dosyć skomplikowana. Druga z rzędu kompromitacja podczas mundialu (Niemcy nie wyszli z grupy również na poprzednich mistrzostwach – red.) każe postawić znak zapytania przy nazwisku Hansiego Flicka. Niemiecki selekcjoner przejął kadrę w lipcu ubiegłego roku, kończąc eliminacje do mundialu z kompletem zwycięstw. Nieco gorzej wiodło się kadrze w meczach Ligi Narodów, gdzie udało się wygrać zaledwie raz i zająć dopiero 3. miejsce w grupie za Holandią i Węgrami (!). W Katarze z dalszej gry Niemcy „wysterowali się” sami, choć dużą cegiełkę do zakończenia przygody „Die Mannschaft” dołożyli ich sojusznicy z czasów II wojny światowej, Japończycy. Zawodnicy z „Kraju Kwitnącej Wiśni” ograli zarówno Niemców, jak i Hiszpanów, choć w przypadku tego drugiego meczu głośno mówi się o „sprawiedliwości dziejowej” zespołu Luisa Enrique. W 1982 roku Niemcy do spółki z Austrią „wykolegowali” z dalszej gry w mundialu Algierię. W 10. minucie Horst Hrubesch ustalił wynik meczu, który dzięki wymianie podań przez pozostałą część spotkania i granie na 1:0 został nazwany później „hańbą z Gijon”. Nie brak opinii, że Hiszpanie niespecjalnie starali się gonić wynik w przegranym meczu z Japończykami. Tak czy siak Niemcy wrócili do domu, a dalsza praca Flicka jest zagadką. Media i kibice będą oczekiwali zmian, ale federacja ma niewielkie pole manewru. Jūrgen Klopp jest nie do wyjęcia z Liverpoolu, zaś przeciwnikiem zatrudnienia Thomasa Tuchela jest Hans-Joachim Watzke, mający coraz więcej do powiedzenia w niemieckim związku piłki nożnej.

Życie nie znosi próżni, dlatego niewykluczone, że w fazie pucharowej turnieju czeka nas jeszcze kilka informacji o zwolnieniach. Rozbudzone apetyty po wyjściu z grupy mogą skutkować drastycznymi decyzjami w przypadku niepowodzenia, szczególnie wśród zespołów typowanych do zwycięstwa w całej imprezie. Czas pokaże, kto zapłaci stanowiskiem za brak sukcesu. Czy wśród zwolnionych nazwisk będzie Czesław Michniewicz? Sprzeczne informacje płynące z Kataru nie pozwalają na jednoznaczną odpowiedź, zatem po zakończeniu turnieju również u Biało-Czerwonych może być ciekawie.

Related Articles