Czesi rzucili się na Polaków jak wygłodniałe wilki na biedne sarenki. No i po trzech minutach mieli już właściwie mecz wygrany, mogli dopisać sobie trzy punkty. Ktoś mógł nie zdążyć zrobić herbaty czy otworzyć piwa, siadał przez telewizor, kliknął guzik na pilocie i ukazał mu się wynik – 2:0 dla Czechów. Szybko, prawda?
Wszystko wyglądało tak fatalnie, że nie wiadomo od czego zacząć. Chyba od wrzutu z autu, którego Czesi zamienili na gola. Coufal z prawej strony wrzucił piłkę w pole karne i przy biernej postawie wszystkich polskich defensorów Ladislav Krejci wpakował piłkę do siatki. Kto go w ogóle miał pilnować? Od początku do końca akcji stał sam. Nie minęły dwie minuty, a Karol Linetty stracił piłkę w środku pola, poszła akcja lewą stroną, dośrodkowanie lewego wahadłowego Juraska i debiutujący w reprezentacji Cvancara uprzedził Jakuba Kiwiora. W oczy rzuca się strata Linetty’ego, który nawet nie podniósł wcześniej głowy, by spojrzeć, czy ktoś przed nim nie stoi oraz krycie “na radar” Matty’ego Casha, którego z łatwością obiegł David Jurasek. Trzecia minuta, 2:0, brutalny debiut Fernando Santosa.
Czeski wahadłowy Jurasek mógł się bawić na swojej stronie, bo później Cash zszedł z boiska z urazem, a w jego miejsce pojawił się Robert Gumny, który nie miał pojęcia gdzie się w ogóle znajduje. Dawał się objeżdżać okrutnie, przegrywał każdy pojedynek i był typowym “zapalnikiem” na prawej stronie. Nie trzeba oczywiście dodawać, że w grze do przodu też był bezużyteczny. Podobnie zresztą grający po przeciwnej stronie Michał Karbownik. Z tą różnicą, że on akurat nie był tak ośmieszany, dlatego ze wszystkich polskich obrońców wyglądał najpoprawniej, ale czy dobrze? No raczej też nie. Bo i przez niego mógł paść gol dla Czechów, jeszcze w pierwszej połowie, jednak skórę uratował mu Wojciech Szczęsny swoją podwójną interwencją. Taką w stylu Szczęsnego z mistrzostw świata.
Trzeciego gola i tak zdążyliśmy stracić, ale to już w drugiej połowie. Pierwsza była totalnie do zapomnienia. Różnicęa klas. Piłkarze grający na co dzień między innymi w Slavii i w Sparcie totalnie nas zdeklasowali. Po pierwsze siłą fizyczną, a po drugie większą agresją. Jeśli była jakaś druga piłka i walką o nią w środku pola, to można było w ciemno stawiać, że zgarnie ją Soucek, Kral albo ktoś inny, będący akurat bliżej tej strefy. Zupełnie obok meczu przeszli Karol Linetty i Krystian Bielik. Na skrzydle nie potrafił się onaleźć Sebastian Szymański. Postawy całej obrony nie ma nawet co komentować. Na mały plus Piotr Zieliński, który brał piłkę i często czekał, czy ktoś w ogóle zrobi do niej ruch. Odpowiedź znacie – najczęsciej żadnego ruchu nie było. Mimo to zaliczył najwięcej progresywnych podań, starał się zdobywać miejsce i chociaż trochę wyróżniał na tle przeciętniactwa, ale niektórzy oczekują, że weźmie piłkę, przedrybluje siedmiu gościu i strzeli piętką między nogami bramkarza. Wtedy byłby to poprawny występ.
Jeżeli szukać gdzieś pozytywów, to Wojciech Szczęsny widzi je w tym, że gorzej już być nie może. W końcówce udało się sprawić, że nie przegraliśmy sromotnie do zera. Zmiennicy byli trochę bardziej aktywni, ale też nie ma się co dziwić, bo po co Czesi mieli forsować tempo przy prowadzeniu 3:0? Oni nic już nie musieli, mieli mecz wygrany i odhaczony, czekali tylko na ostatni gwizdek. Dlatego bardziej widoczny był Zalewski, Świderski czy Skóraś od zawodników grających w pierwszej połowie. Co oczywiście nie oznacza, że zagrali fantastyczne zawody. Nie. Też byli przeciętni, ale… przynajmniej mieli to szczęście, że Czesi im na coś pozwolili, bo już im się nie chciało grać. Skóraś może być z siebie zadowolony, bo skończył mecz z asystą do Damiana Szymańskiego, dzięki czemu nie przegraliśmy do zera, choć nie wiemy, czy wynik 3:1 oddaje to, jak bardzo Czesi byli od nas lepsi w Pradze…