Reprezentacja Polski doznała sromotnej klęski na Estadio do Dragao w Porto. Mimo że do przerwy było 0:0, a nasi zawodnicy prezentowali się… lepiej od gospodarzy, to w drugiej połowie wajcha została całkowicie przekręcona w drugą stronę. Skończyło się bolesnym i wstydliwym laniem. Niemal każdy strzał w światło bramki lądował w siatce Marcina Bułki.
I jak tu ocenić reprezentację Polski? Z jednej strony na dużą pochwałę zasługuje postawa naszych w pierwszej połowie i warta podkreślenia statystyka – zero strzałów celnych Portugalczyków. Bartosz Bereszyński z pozycji prawego wahadłowego totalnie zaskakiwał przeciwników i miał wielką szansę na zdobycie bramki, a defensywa czyściła lepiej niż Vizir ubrudzone błotem koszulki w reklamie. Mogło się wręcz wydawać, że lider grupy zlekceważył nas jako przeciwników. Przecież w pierwszej części gry to Polacy pokazali więcej konkretów. Oprócz strzału Bereszyńskiego było też… inne uderzenie Beresia z główki, Krzysztofa Piątka w słupek, celny i mocny strzał Nicoli Zalewskiego zza szesnastki oraz kilka prób dograń na wolne pole i zablokowanych dośrodkowań przez obrońców (np. Zielińskiego czy Bogusza).
Jeżeli są jeszcze jacyś krytycy Jana Bednarka, to niech sobie obejrzą 20 razy pierwszą połowę, a później 20 razy drugą. Ten mecz dobitnie pokazał, że stoper Southampton jest jaki jest, ale trzeba go doceniać, ponieważ bez niego wygląda to jeszcze bardziej dramatycznie. Dopóki był na boisku, to Cristiano Ronaldo sobie nie pograł. Zabezpieczał odważniej grających Kiwiora czy Piątkowskiego. Portugalczycy zostali wyłączeni z gry ofensywnej. Miał tylko jedno wybicie, żadnych przechwytów i odbiorów, a więc nie wyróżniał się tym. Podążał jednak jak cień za Cristiano Ronaldo i po jednej z takich walk nabawił się urazu, ale ogólnie dowodził naszą obroną. Miał 18/18 celnych podań, co też należy pochwalić. Dopóki był na boisku Bednarek, to mieliśmy wynik 0:0. Potem wszedł za niego Sebastian Walukiewicz i zaczęła się zabawa…
Trzeba jednak też uczciwie przyznać, że może graliśmy od Portugalczyków lepiej (fakt), ale i mieliśmy trochę szczęścia, bo na przykład CR7 uderzył czubkiem buta z bliska, a w innej sytuacji nie dogadali się Bernardo Silva z Fernandesem i ostatecznie nikt nie zamknął akcji. W drugiej połowie gospodarze byli już kliniczni, zabójczy i bezwzględni. Oddali sześć strzałów celnych, a pięć z nich wylądowało w naszej siatce. To, czego nie potrafił zrobić Bereszyński czy Piątek, zrobili później Leao i Bruno Fernandes. Bereś nie umiał zamknąć akcji z główki? Leao pokazał mu potem jak. Piątek nie umiał celniej uderzyć zza szesnastki? No to Bruno Fernandes też pokazał. Wpadło idealnie, od samej poprzeczki. Z tym, że był to już gol na 3:0. Polacy zostali napoczęci przez Rafaela Leao, a później chwiali się na nogach i otrzymywali kolejne ciosy.
Jeszcze w 58. minucie było 0:0… Co może boleć? Że dostaliśmy bramkę po kontrze przy nieudanym rzucie rożnym. Najpierw omal Diogo Costy nie zaskoczył Dominik Marczuk, a później Piotr Zieliński wykonał ten stały fragment krótko z Kacprem Urbańskim i zaczęli się bawić na skrzydle, zamiast po prostu dośrodkować. W efekcie tego gracz Bologni stracił piłkę, bo zabrał mu ją Bruno. Później Leao otrzymał ją na… swoim dwunastym metrze i popędził z kontrą jak Usain Bolt. Podciągnął kilkadziesiąt metrów i zagrał na lewo do Nuno Mendesa. Ten z kolei idealnie dośrodkował mu na głowę i gracz Milanu wykończył to, co sam rozpoczął.
Przez kolejne 13 minut utrzymywał się ten dość skromny rezultat, jednak dramat wydarzył się pomiędzy 72. a 87. minutą. Wówczas Polacy stracili aż cztery bramki. Na pewno powinni poćwiczyć razem z Barceloną łapanie na spalone, bo ustawienie przy tej drugiej woła o pomstę do nieba. Każdy stał sobie gdzie chce, a Jakub Kiwior nawet trzy metry przed Bułką, bo chyba zawiesił mu się system. I to właśnie on dostał w rękę. W efekcie tego karnego na bramkę zamienił Cristiano Ronaldo, uderzając podcinką w środek bramki. Minęło osiem minut i Bruno Fernandes załadował od poprzeczki z dystansu. Potem jeszcze w krótki róg Bułkę zaskoczył Pedro Neto (tu powinien zachować się lepiej), a na koniec Cristiano Ronaldo całkowicie nas już ośmieszył golem z przewrotki. Honor uratował debiutant Dominik Marczuk, bo dzięki temu było 1:5, a nie 0:5, patrząc z naszej perspektywy, ale i tak nie ma się z czego cieszyć…
Cóż, szkoda, bo w pierwszej połowie nasi reprezentanci zaskoczyli odwagą i powinni skarcić wyżej cenionych przeciwników, a Bartosz Bereszyński z pozycji wahadłowego mógł strzelić nawet dwa gole. Tyle, że na skutek kontuzji musiał zejść po 30 minutach. Podobnie było z Janem Bednarkiem. “Nowa” formacja defensywna z Jakubem Kamińskim i przede wszystkim Sebastianem Walukiewiczem istniała tylko teoretycznie. Przy sytuacji z rzutem karnym nawet nie miał kto krzyknąć: “wychodzimy”, by spróbować złapać przeciwników w pułapkę ofsajdową, a tak obrońcy stali sobie jak rozrzucone do gry bierki. No to grzech z tego nie skorzystać. Po rzucie karnym w zasadzie przestaliśmy już na boisku istnieć.
Być może intensywna gra z pierwszej części dała się we znaki. Taras Romanczuk “spuchł”, Piotr Zieliński zniknął, a zmiennicy (oprócz Marczuka) nie dojechali. Znów plusa można postawić przy Nicoli Zalewskim. Pokazał kilka oskrzydlających akcji, napędzał nasze ataki. Okradziony został z dwóch asyst przez kolegów. Wynik jednak całkowicie zamazuje obraz pozytywnych 45 czy nawet 55 minut. Nie można cieszyć się z pozytywów, jeżeli rywal wali cię 5:1 w trąbę.